kulturapolityka

Powstańcza popkultura

Ostatnio wśród moich znajomych święci triumfy moda na powstańczą popkulturę. Ma ona naturę prześmiewczą: znajomi wyszukują w Sieci przykładowe produkty i wspólnie je krytykują. Wśród bieżących wpisów uwagę zwracają powstańczy tort i powstańcza pościel. Zwłaszcza tort może budzić, nomen-omen, niesmak, ponieważ kompozycją przypomina choinkę z Małym Powstańcem zatkniętym na czubku.

Mały Powstaniec to charakterystyczny warszawski pomnik przedstawiający kilkulatka w za dużym hełmie i z bronią w rękach. Nie potrzeba żadnych innych pomników, by streścić całe Powstanie Warszawskie i jego grozę. Nie trzeba też żadnych innych symboli, by streścić zasadniczy problem z entuzjastami powstańczej popkultury. Uzbrojony kilkulatek to barbarzyństwo. Mały Powstaniec powinien siedzieć w szkole lub przynajmniej w schronie. Ludzie, którzy stawiają czekoladowego Małego Powstańca na czubku tortu, albo czegoś nie rozumieją, albo hołdują barbarzyńskiej hierarchii wartości.

Skłaniam się ku hipotezie o niezrozumieniu. Widzę podobieństwo między prześcieradłem w powstańcze kotwiczki a prześcieradłem w Sokoły Millenium. Przyczyną, dla której moi znajomi śmieją się z pierwszego, a drugie chętnie sami by kupili, wydaje mi się to, że Sokół jest zmyślony, a do popkultury należy w sposób jawny i bezwstydny. Inaczej mówiąc – wolno mu. Siłą rzeczy nie rodzi wstydu zabawa, heca i zwyczajne wygłupy oparte na jego motywie. Podobne zabiegi w odniesieniu do Powstania Warszawskiego odrzucamy, ponieważ punktem wyjścia jest przekonanie, że Powstanie wydarzyło się naprawdę.

Sądzę, że zaszedł następujący proces: w oparciu o wydarzenie historyczne znane jako Powstanie Warszawskie powstał motyw fabularny o tej samej nazwie i to właśnie on, a nie fakty z podręczników, ma grupę wiernych fanów. Gdyby ci ludzie urodzili się 50 lat temu, podarowaliby swój entuzjazm „Czterem pancernym” lub „Stawce większej niż życie”. Błędem pokolenia mojego i moich rodziców jest to, że nie stworzyliśmy niczego na miejsce tych nieuchronnie starzejących się utworów, a z samego Powstania nie zdjęliśmy aury zakazanego owocu, którą otoczył je poprzedni reżim. Nie podjęliśmy nawet prób, bo nasze pokolenie woli antybohaterów „Dnia świra” i „Psów”. Z czasem na fenomen o zbliżonym statusie wyrósł wiedźmin Geralt, którego jednak na długo pogrzebała fatalna adaptacja filmowa. Dopiero gry o nim przebiły się do głównego nurtu popkultury.

Tym samym zaniedbaliśmy młodzież, a mówiąc ściślej, jej potrzebę poczucia wspólnoty. Młodzież radzi sobie z tym, jak umie. Jedni ciągną ku popkulturze zagranicznej lub zakładają fandomy. Inni szyją prześcieradła w kotwiczki. Jeszcze inni sięgają po mit sarmacki, który również oferuje wyrazistą konwencję fabularną. Tu i ówdzie widzimy próby odtworzenia zaginionego mitu przedchrześcijańskiej słowiańszczyzny. Przyglądamy się temu z dystansu i odczuwamy bezsilność, gdy na naszych oczach młodzież skłania się ku wartościom wyrażonym w tych mitach, a odległym od naszych własnych.

Z wielu złożonych powodów, których nie podejmuję się rozplątywać w tym miejscu, pokolenie obecnych 40-latków nie ma zaufania do poczucia wspólnoty. Wypada tę preferencję uszanować, co nie wyklucza braku podporządkowania wobec niej. 40-latkowie w swojej niechęci do wspólnot skłaniają się ku zarzutom chybionym, takim jak to, że poczucie wspólnoty jest koncepcją „prawicową” i że ma ścisły związek z wykluczeniem. W rzeczywistości wspólnoty degenerują się, gdy przynależność do nich staje się przedmiotem przymusu. Jego skrajnym przykładem są, w równym stopniu, prawicowe i lewicowe reżimy totalitarne.

Wspólnota potrzebuje do istnienia tożsamości, która pozwoli jej powiedzieć: to jeszcze my, a to już ktoś inny. Tożsamość w narzędzie przymusu przeradza się spontanicznie: nie możesz być z nami, bo nie masz włosów blond, albo dwóch metrów wzrostu, albo nie sypiasz z osobami płci takiej a takiej, albo nie poważasz naszego ulubionego autora, albo nie odmieniasz rzeczowników we właściwy sposób. I odwrotnie: jeśli robisz którąś z tych rzeczy, to musisz być z nami, bo jak nie, to zdrada. Dlatego wspólnota wyrzekająca się przymusu musi uznawać tożsamość za skutek, za pewną formę wyrazu, a nie fundament. Swoje istnienie musi oprzeć na czymś innym.

Cóż więc zamiast? Na przykład wartości. Spójrz, oto rzeczy, w które wierzymy. Jeśli ty też w nie wierzysz, możemy działać wspólnie, w przeciwnym razie nasze cele są rozbieżne. Nie czyni to z nas wrogów ani przyjaciół, lecz po prostu sąsiadów: tak właśnie fani Gwiezdnych Wojen współistnieją z fanami Harry’ego Pottera. Przyznam, że entuzjaści prześcieradeł w kotwiczki też nigdy nic złego mi nie zrobili, choć nie wykluczam, że zawdzięczam to ograniczeniu kontaktów do entuzjastów z frakcji umiarkowanej.

Wartości to inaczej zbiór rzeczy, które uznajemy za słuszne. Wyrażaniu ich służą mity. W fabularnym wariancie Powstania Warszawskiego jego zgodność z prawdą jest drugorzędna, ponieważ prawda sama w sobie nie jest ani słuszna, ani niesłuszna, tylko po prostu jest. Powiedziałbym wręcz, że prawda mitowi szkodzi, ponieważ jest skomplikowana, wieloznaczna i pełna odstępstw. Przez to brakuje w niej jasnego i precyzyjnego komunikatu. Tymczasem jeżeli mit ma spełniać swoje zadanie, to musi być jasny i precyzyjny w kluczowych sprawach. Mit nie opisuje tego, co jest lub było, lecz to, co być powinno. Mieć wartości, to znaczy: chcieć czegoś.

Nie możemy zabraniać ludziom chcieć i nie możemy zabraniać im łączenia wysiłków we wspólnym celu. Wspólnoty oparte na wartościach są dobre, bo konstruktywne. Te z nich, które osiągają trwałość, są ponadto źródłem stabilności, ciągłości i bezpieczeństwa. Mogą też osiągać cele wykraczające poza skalę istnienia pojedynczego człowieka. Nie dziwmy się więc, że ludzie szukają mitów. O to, że znajdują je w fabularnym wariancie Powstania Warszawskiego, możemy mieć pretensje tylko do siebie, bo to my zaniechaliśmy budowy alternatyw. Posiadaczowi prześcieradła w kotwiczki jesteśmy winni przeprosiny, a nie żarty.

Potrzebujemy nowych, lepszych mitów. Potrzebujemy zmyśleń. Potrzebujemy fikcji i marzeń, które w sposób jasny i precyzyjny opiszą nasze cele. Potrzebujemy nie jednego, lecz dziesięciorga „wiedźminów”, z których każdy wyrazi odmienną koncepcję. Potrzebujemy nowego pokolenia fikcyjnych bohaterów.

Nie śmiejmy się z cudzych prześcieradeł. Szyjmy własne.


republikacja z: facebook.com/jzwesolowski/posts/598780790303261

Jacek

Prowadzi studio działalności okołogrowej Inżynieria Wszechświetności i tam m.in. pisze więcej o grach. Autor podręcznika Level design dla początkujących. Twórczość Jacka można wspierać na Patronite. → facebook → twitter