kultura

Matka Teresa z Legendy

Planowanie „na zaś” jest dobrym ćwiczeniem umysłu, dlatego w wolnych chwilach uprawiam prywatne science-fiction. Na przykład zastanawiam się, co będzie, gdy Inżynieria przekształci się w stały zespół, stworzy przebojowe produkcje, zdobędzie rozgłos, a ludzie zauważą, że zdarza nam się zajmować stanowisko w takiej czy innej sprawie (dawno nie wspominałem o Max Gender, prawda?).

Myślę, że będę miał wtedy przesrane i nie sprawią tego żadne Redwatche ani Wildsteinowie.

Zrobią to osoby o poglądach zasadniczo zbieżnych z moimi, gdy zabiorą się za demaskowanie Inżynierii jako oszustwa, mianowicie powiedzą Wam, że w początkach swojej działalności Inżynieria zatrudniała na śmieciówkach. Ja wtedy wystosuję oświadczenie wyjaśniające, którego nikt nie przyjmie do wiadomości. Pewnie się na tym wyłoży jakiś nasz crowdfunding.

Fakty są takie, że rozliczam się ze współpracownikami na podstawie umów o dzieło, ponieważ zamawiam u nich konkretne dzieła. Mam stałych współpracowników, ale nie mam dla nich stałej pracy, a jedynie od czasu do czasu zgłaszam się z dorywczymi fuchami. Oczywiście nie mamy biura ani godzin urzędowania. Szczyt nadzoru jest wtedy, gdy zapytam, tak z raz na tydzień: „jak ci idzie?”.

Nie wierzę, że za dwa czy trzy lata kogokolwiek z tzw. szerszej publiczności będą obchodziły podobne niuanse. Mam przesrane.

Przyszło mi to do głowy na skutek nawrotu kontrowersji związanych z Agnes Bojaxhiu, którą lepiej znamy jako Matkę Teresę z Kalkuty. Czytam, jak część ludzi z bardzo głębokim przekonaniem ubolewa nad tym, że się tak znakomitą osobę szkaluje, a inna część z równie głębokim przekonaniem ubolewa, że się kogoś tak okropnego celebruje. Po czym poznaję, że jest to dyskusja mało merytoryczna: otóż jedni i drudzy wypowiadają się tak, jakby uważali, że dana osoba wszystko sama osobiście zrobiła. Matka Teresa się opiekowała, Matka Teresa ukradła, Matka Teresa nie chciała strzykawek. Dużą, międzynarodową organizację i 45 lat kariery zawodowej sprowadzamy do jednej starszej pani na konkretnym etapie życia.

Kieruję kilkuosobowym, dorywczym zespołem w pięciomiesięcznym projekcie, czyli działam w skali mniejszej o sześć rzędów, i już teraz moje zajęcie polega w większości na organizowaniu warunków pracy, a nie na pracy jako takiej. Jeżeli ktoś z moich współpracowników korzysta z pirackiego Photoshopa, albo w głębi duszy uważa, że szczepionki powodują raka, to ja nawet nie mam jak tego sprawdzić. A kiedy ktoś z moich współpracowników zapada na przewlekłą chorobę i przez dłuższy czas nie może pracować – zdarzyło nam się już coś takiego – to ja nie mam narzędzi, żeby coś z tym zrobić.

Na moje szczęście nie piję, nie jaram i nie przywidują mi się rozmowy z aniołami. Za to mam zaburzenia lękowe i przez to czasem trudno się ze mną rozmawia twarzą w twarz. Z prywatnego science-fiction wyłania się więc scenariusz, w którym ktoś mnie spotyka, nie dogaduje się i puszcza famę, że Wesołowski to buc.

Oceniając pojedyncze osoby, których nie znamy osobiście, jesteśmy skazani na powierzchowność. Wiemy tyle, ile nam powiedzą osoby trzecie, czwarte, piąte, a one nam powiedzą tyle, ile uznają za stosowne. Powtarzające się zdarzenie mogą opisać jako wypadek przy pracy. Wypadek przy pracy mogą przytoczyć jako reprezentatywny. Nie wspomną nic o tym, że ktoś był chory, że w jego rodzinnych stronach funkcjonuje jakiś bardzo szczególny przesąd, albo że miał zwyczaj powtarzania cudzych anegdot jako własnych. My sami z tego, co usłyszymy, powtórzymy głównie to, co wyda nam się interesujące i potwierdzi wcześniejsze przekonania. Często, zanim pierwszy raz usłyszymy o kimś, już wiemy z góry, że tacy katolicy to najgorsze szumowiny, bądź przeciwnie, jedyni sprawiedliwi. Reszta jest już zaledwie funkcją tego założenia. Ścigamy człowieka na podstawie zadanej z góry opowieści o nim.

W istocie nie obcujemy z nim samym, tylko z jego legendą, czy też marką. Szczególną cechą legend jest to, że do ich przydatności czy skuteczności nie jest w ogóle potrzebna prawdziwość. Na przykład w Biblii jest przypowieść o dobrym Samarytaninie i nie ma powodu, by uważać ją za coś więcej niż bajkę z morałem, a przy tym sama Biblia to antologia wieloznaczna i kontrowersyjna. A jednak morał bajki jest słuszny, więc czasem go przywołujemy. Odrywamy się przy tym na przykład od takich detali, że Samarytanie to grupa wyznaniowo-etniczna, pokrewna lecz nie tożsama z judaizmem, a więc przypowieść o dobrym Samarytaninie jest poniekąd przypowieścią o dobrym innowiercy. Analiza porównawcza faktycznych obyczajów społeczności starożytnej Palestyny byłaby z punktu widzenia przydatności bajki kuriozalną stratą czasu, chyba że szukalibyśmy okazji do przetworzenia jej w coś, czym obecnie nie jest. Wszakże i w tym wypadku prościej byłoby po prostu opowiedzieć legendę inaczej.

Zarówno wynoszenie ludzi na mniej lub bardziej dosłowne ołtarze, jak i demaskowanie ich, ma sens tylko wtedy, gdy jest rzetelne, to znaczy w praktyce wykracza poza możliwości postronnego obserwatora. Ocenę rzetelności procesu kanonizacyjnego Matki Teresy pozostawiam katolikom, bo sam się na tym zupełnie nie znam. Jej krytyków z kolei prosiłbym, by nie pozwalali tej sprawie, by odwracała ich uwagę i wysysała energię, którą można spożytkować na coś bardziej praktycznego. Demaskując Matkę Teresę ani nie dotykacie osoby, która już przecież od dawna nie żyje, ani nie naprawiacie żadnej z ewentualnych krzywd, które leżą daleko poza Waszym zasięgiem. Osiągacie jedynie dekonstrukcję mitu, który sam w sobie na to nie zasługuje, bo o żadnych krzywdach nie ma w nim mowy. Równie dobrze możecie demaskować Robin Hooda.

To się nam po prostu nie opłaca. Świat nie będzie lepszy przez to, że wszyscy się dowiedzą, jaka była Matka Teresa z Kalkuty. Będzie lepszy, jeżeli więcej ludzi postanowi naśladować Matkę Teresę z Legendy, czyli taką, jaka być powinna.

Jacek

Prowadzi studio działalności okołogrowej Inżynieria Wszechświetności i tam m.in. pisze więcej o grach. Autor podręcznika Level design dla początkujących. Twórczość Jacka można wspierać na Patronite. → facebook → twitter