polityka

Pożytki z kombinowania

Najcenniejszy wkład do trwającej obecnie dyskusji o strategii polskiej lewicy wniosła Agnieszka Wiśniewska, gdy na niedawnej inauguracji fundacji Równanie nazwała DiEM25 efemerydą.

Wzbudziła tym zdziwienie, ponieważ sama tę efemerydę współorganizuje. Padło pytanie, czy w takim razie Agnieszka Wiśniewska w nią wierzy, czy też może daje wyraz rozczarowaniu. Odpowiedź brzmiała, że jak najbardziej jest to obiecujące zjawisko, warte zaangażowania, ale… w tym miejscu otrzymaliśmy skrótową inwentaryzację wewnętrznych wyzwań, przed którymi stoi DiEM25, oraz narzędzi, którymi dysponuje. Dowiedzieliśmy się na przykład, jak na rozwój tej organizacji wpływa fakt, że wielu jej współzałożycieli to emigranci.

Lewica bardziejsza

Brakuje mi tego wątku w obecnej dyskusji. Przyjrzyjmy się trzem przykładowym głosom, na których ona się obecnie rozpina:

  • Michał Sutowski promuje tezę, że lewica powinna się taktycznie zjednoczyć, by stworzyć „kilkunastoprocentową formację” zdolną powalczyć o dobry wynik w wyborach i płynący z niego wpływ na przyszłe rządy. Przeciwieństwem tej ścieżki jest obecny „plankton”, pryncypialny ale niewybieralny.
  • Rafał Woś uważa, że lewica nie powinna iść na żadne układy z centroprawicą, a zamiast tego „powycierać się po imprezach”, to znaczy sięgnąć po hasła i metody grup obecnie zmarginalizowanych w polityce. Lewica „musi wreszcie robić tak, żeby się ‘elitom pod dupami zapaliło’”.
  • Edwin Bendyk wątpi w możliwość rozwiązania polskich problemów działaniami ograniczonymi do samej Polski. Postuluje dążenie do powstania Republiki Europejskiej, na podobieństwo dążeń niepodległościowych sprzed stu lat. Pisze też o konieczności aktywizacji politycznej „milczącej większości”, notując przy okazji, że jak dotąd udało się to tylko Andrzejowi Lepperowi.

Głosów w dyskusji jest więcej i wszystkie są ciekawe, a jednak frustrują ludzi, którzy mieliby płynące z nich wnioski stosować na co dzień. Ich słabość widzę w tym, że są poniekąd na jedno kopyto. Pytamy, co lewica powinna zrobić, a nawet: czym powinna być i wyrazić to w swoim działaniu. Odpowiadamy zaskakująco zgodnie, że powinna być w takim bądź innym sensie bardziejsza: bardziej skoordynowana (Sutowski), bardziej radykalna (Woś) lub bardziej globalna (Bendyk). To są wszystko kryteria oceny, a nie plany działania.

Łatwo sprawdzimy, że dyskutujemy na niewłaściwym poziomie abstrakcji. Kiedy pytamy, co lewica powinna zrobić, mamy szereg strategicznych pomysłów: niech się radykalizuje, niech się centruje, niech się globalizuje i tak dalej. Ale kiedy pytamy, po czym poznamy, że to zostało zrobione, odpowiedź brzmi na ogół: piętnaście procent w wyborach. Co ma piernik do wiatraka? Czy ktoś z nas ma w ogóle pomysł, jak sprawdzić, w jakim stopniu udział w (przykładowo) przywołanej przez Rafała Wosia kulturze disco polo przekłada się na poparcie wyborcze? Moja intuicja mówi, że jest zbyt wiele równoległych czynników, żeby taki wpływ wyizolować. A czy, idąc tropem Edwina Bendyka, umiemy oszacować, w jakim stopniu dążenie do Republiki Europejskiej uczyni polską lewicę bardziej „żwawą”? Propozycja Michała Sutowskiego jest mniej abstrakcyjna, ale też zawiera lukę, bo się nie dopina kalkulacja procentów. Wspólna lista nie wystarczy do sukcesu wyborczego, za to ma ukryte koszty, na przykład ryzyko rozstroju organizacyjnego.

Nie twierdzę, że samym pomysłom, którymi się przerzucamy, coś dolega, tylko że wykonujemy w naszych rozumowaniach niebezpieczny przeskok myślowy.

Powtórka z wyborów

Już raz wpadliśmy w tę pułapkę, gdy dwa lata temu powstała partia Razem. Słyszałem wtedy głosy, że to inicjatywa bez sensu, bo nie wygra, a po wyborach słuch po niej zaginie. Ludzie z Razem mówili, że nie zamierzają niczego wygrywać, tylko wstawić stopę w drzwi, bo interesuje ich perspektywa kilkuletnia. Otoczenie stukało się w głowy, bo Razem nie chciało być tym, czym inni chcieli je widzieć.

Minęły dwa lata. Razem wciąż istnieje. Adrian Zandberg regularnie bywa jeśli nie w TVN, to przynajmniej w TVN24. Komentatorzy używają słów „lewica” i „Razem” zamiennie. Małgorzata Tracz z Zielonych w wywiadzie dla Krytyki Politycznej stwierdza wprost, że Zjednoczona Lewica to była wydmuszka. Rozdźwięk między tym, co się wokół Razem do tej pory wydarzyło, a tym, czego wszyscy się spodziewali, wynikł z tego, że Razem miało sensowny pomysł na swoje „jak?”, a nie tylko „co?”, natomiast otoczeniu zabrakło cierpliwości, żeby się temu „jak?” przyglądać.

Warto więc teraz zapytać o bieżące „jak?”, czyli pokusić się o inwentaryzację naszych możliwości i ograniczeń. Weźmy na pierwszy ogień disco polo, bo to wdzięczny przykład. Pomysł, żeby się integrować z takimi zjawiskami, jest dobry, ponieważ dotarcie do nowych odbiorców wymaga zastosowania wspólnego kodu kulturowego, zrozumiałego i dla nich, i dla nadawców. Możemy taki kod tworzyć od podstaw, albo też zaczerpnąć z już istniejących. Ale czy to znaczy, że wielkomiejscy lewicowi aktywiści mają teraz disco polo słuchać, choćby im od tego uszy więdły, czy też, że mają je grać, chociaż tej estetyki nie czują? A może mają znaleźć kogoś, kto zagra dla nich? To nie są złośliwe pytania, tylko realna przeszkoda, którą trzeba przeskoczyć! Dalej: czy konwencja disco polo dopuszcza rozmowę o sprawach poważnych, czy też trzeba ją najpierw przetworzyć? Jeszcze dalej: jaki jest typowy zasięg discopolowego utworu? Ile musi ich powstawać w ciągu roku, żeby lewicowa narracja w tej konwencji stała się samopodtrzymująca? Ile to będzie kosztowało roboczomiesięcy, a ile złotych? Czy trzeba te środki, za przeproszeniem, „utopić”, czy też lepiej zmontować discolewacki biznes, który docelowo sam na siebie zarobi?

To jest temat na około dwustu tysięcy felietonów i dokładnie trzydzieści osiem książek, a co gorsza wymaga specjalistycznego rozeznania. Mamy zły nawyk relegowania go do niszowych opracowań i w rezultacie odpływamy w marzenia. Tymczasem takie rozmowy powinny być naszą codziennością, chociażby dlatego, że wpływają na decyzje wyborcze. Gdybyśmy dwa lata temu więcej pytali o „jak?” partii Razem, zaoszczędzilibyśmy dwa lata.

Oswójmy się z myślą, że będzie trzeba do tych rozważań zapraszać osoby spoza grona stałych komentatorów. Nie powinno nas to przerażać, bo czego jak czego, ale wykwalifikowanych specjalistów w lewicowych społecznościach nie brakuje, tylko być może trudniej im się przebić do redakcji, z racji tego, że nie są specjalistami od pisania.

Przykład: partycypacja

Chciałbym zademonstrować, że wywód o „jak?” jest wykonalny, więc przytoczę pobieżny przykład z osobistej praktyki. Jestem z zawodu projektantem gier komputerowych, a moja praca w dużym stopniu sprowadza się do przekonywania odbiorców, żeby coś zrobili. Inaczej mówiąc: żeby w danej grze partycypowali.

Zbiegiem okoliczności czytałem ostatnio dwie rzeczy właśnie o tym, ale niezwiązane z grami. W artykule Edwina Bendyka padła następująca wzmianka: „różnorodne próby ‘demokratyzacji demokracji’ przez mechanizmy konsultacji i partycypacji zamiast rozwiązać problem, stały się kolejnymi instrumentami umacniania systemu”. Równolegle w opracowaniu pochodzącym z roku 2007, a dotyczącym partycypacji społecznej w planowaniu przestrzennym, znalazłem między innymi listę przeszkód na drodze do stosowania tego mechanizmu. Wynikały one głównie z praktyk urzędowych, takich jak wywieszanie projektów w trudno dostępnych miejscach. Fascynująca lektura! Urzędy spontanicznie wynalazły game design z przeciwnym znakiem. Robią wszystko dokładnie odwrotnie niż powinny. Oczywiście, że partycypacja leży w tym momencie, ale dzieje się tak nie dlatego, że partycypacja nie działa. Takich rzeczy jak partycypacja nie da się zadekretować. Trzeba stworzyć narzędzia, które zrealizują pożądany, to znaczy sprzyjający temu mechanizmowi schemat interakcji.

Do narzędzi, zwłaszcza wykorzystujących zaawansowane technologie, większość z nas ma już chyba lekki uraz. Szkoda. Przywykliśmy, że nam amerykańskie startupy co chwilę wciskają jeszcze jedną cudowną apkę z piekła rodem, która ma odmienić nasze życie, a okazuje się Twitterem, który najlepiej nadaje się do nękania, Facebookiem, który szczuje nas przeciwko sobie nawzajem, albo Google’em, który doi nasze metadane. Ale da się działać inaczej, bo na przykład Steam, czyli popularny system cyfrowej dystrybucji gier komputerowych, zawiera mechanizmy przeciwdziałające „wyścigowi na dno”, to znaczy spadkowi cen gier do poziomu, na którym samodzielni autorzy już nie mają szansy się z nich utrzymać. Ktoś go specjalnie tak zaprojektował, oczywiście z myślą o zarobku, ale z korzyścią dla społeczności. Różnica w porównaniu z iOS-owym App Store jest dramatyczna.

Jednorożce z Doliny Krzemowej nie działają na naszą korzyść, ponieważ zostały zaprojektowane na sposób pierwszy z brzegu, a dokładniej: taki, który maksymalizuje szansę ich twórców na udane wejście na giełdę. Trochę podobnie jest z regulacjami prawnymi, które są de facto „maszynką do partycypowania”. Nie zaszyto w nich właściwego schematu interakcji, tylko byle jaki. Brakuje nam:

  • ustawy narzucającej wysoki standard wykonania informacji publicznych, czyli przede wszystkim ich przystępność i modułowość,
  • ustandaryzowanych mechanizmów dostępu do tych informacji, których można by było nauczyć się raz a dobrze (np. w pierwszej klasie gimnazjum), a później już zawsze korzystać,
  • procedur opracowanych nie w taki sposób, żeby partycypacja była możliwa, tylko w taki, żeby była wygodna,
  • ścieżek postępowania przewidzianych dla pracowników urzędów, które sprawiałyby, że współpraca z interesantami jest wygodniejsza i łatwiejsza niż przeciwdziałanie.

To nie jest postulat, z którym można przyjść do wyborcy i go nim oczarować. Ale za to jest to działanie, które można skonkretyzować, do tego stopnia, że „ustandaryzowany mechanizm dostępu do informacji” to jest po prostu pewien wymóg wobec procesu informatyzacji urzędów, który się przekłada na specyfikację, harmonogram i budżet. Potrzeba do tego stada fachowców, czyli jest to raczej zadanie dla rządu, a nie dla partii opozycyjnej. Ale dobrze jest mieć świadomość, że takie narzędzie istnieje, bo to wpływa na strategiczną decyzję, czy lepiej demokratyzować demokrację, czy też jednak robimy rewolucję.

Kombinujmy!

Nie wybierajmy strategii, która najpiękniej wygląda w naszych marzeniach, tylko taką, którą umiemy wdrożyć. Jeżeli nam się te dwie rzeczy kłócą, to uruchamiamy think-tank, który nas w brakujące umiejętności doposaży.

Wspomniałem na początku o fundacji Równanie, która też jest think-tankiem. W dyskusji towarzyszącej inauguracji zabrakło mi opowieści o tym, co konkretnie Równanie zamierza robić. Nie wątpię, że Marta Tycner, która jej prezesuje, dysponuje stosowną rozpiską, ale najwyraźniej nie przywykliśmy do roztrząsania takich rzeczy na głos. A mnie na przykład bardzo ciekawi: czy Równanie zamierza być głównie kuźnią partyjnej młodzieżówki, na co wskazuje uruchomienie Wiosennej Szkoły Solidarności? A może jest to miejsce, gdzie mógłbym przyjść z moim growym know-how i opowiedzieć o tym, że gry komputerowe tworzą kod kulturowy zrozumiały dla zróżnicowanych grup ludzi? Uogólniając: już teraz mówi się na lewicy o potrzebie kreowania lewicowej kultury, ale to przecież musi kosztować. Czy w takim razie ktokolwiek na lewicy już kombinuje, jak zmontować inkubator, który ten proces zasili?

Przyznam, że jeśli ktoś mi powie, że owszem, Razem już ma na to swoje „jak?”, to się nawet nie zdziwię. Tylko, na litość, rozmawiajmy o tym!

Jacek

Prowadzi studio działalności okołogrowej Inżynieria Wszechświetności i tam m.in. pisze więcej o grach. Autor podręcznika Level design dla początkujących. Twórczość Jacka można wspierać na Patronite. → facebook → twitter