Gra o San Escobar
Wszyscy spodziewamy się, że głupawka pod nazwą San Escobar minie nam najdalej do czwartku po południu. A mi jej trochę szkoda, ponieważ przy okazji powstało mnóstwo tzw. świata przedstawionego.
Gry komputerowe zwykle mają jakiś scenariusz, intrygę i takie tam, ale ona najczęściej nie jest ważna. Jest, bo się przyzwyczailiśmy, że jest. Często zawiera jakieś głupoty, albo się rozłazi, nawet w dobrych grach. Co innego elementy tła: epizodziki, anegdotki, przypisy i inne niekonieczności. Tutaj dobre gry błyszczą i ukazują drugie dno. Tędy przekazują najwięcej treści.
Kiedy więc patrzę na geografię i zalążek historii San Escobar, kiedy zaglądam w profile jego zmyślonych partii (zaobserwowałem wszystkie, które mi się nawinęły) – widzę grę komputerową, ale nie dlatego, że jestem autorem gier i wszystko mi się kojarzy, tylko dlatego, że gry są najlepsze właśnie do takich rzeczy.
Developowałbym. Tradycyjna przygodówka typu “point & click” z zagadkami skalibrowanymi na możliwości kogoś, kto nie zna tej konwencji (czyli prostymi). Niby bananowo-republikowa paralela Polski, ala jakaś taka… lepsza. Pogodniejsza, bardziej słoneczna. Ludzie niby śmieszni, ale jakoś jednak bardziej poukładani. Humor sytuacyjny, a nie głupie przejęzyczenia. A jak już korupcja, to porządna, z rozmachem: pałace, jachty, śmigłowce, a nie jakieś lipne fakturki na waciki. Wrogowie, na których aż przyjemnie się powściekać. Przyjaciele, na których można polegać. Tak trochę do śmiechu, bo od groma politycznych aluzji, a trochę na przeczyszczenie, bo wreszcie nie boli, wreszcie nie trzeba się rozpraszać na sprawy nieważne, wreszcie jest jakaś logika w tym burdelu. Wiecie: bywa straszno, ale nie jest duszno.
Nawet nie milion dolarów. Pół miliona złotych.
republikacja z facebook.com/jzwesolowski/posts/760750097439662