Synteza mitu
Razem w Warszawie zaprosiło na wykład Jakuba Majmurka, który opowiadał ciekawe rzeczy o micie żołnierzy wyklętych. Obejrzałem tę prelekcję i było to bardzo ciekawe nie tylko z powodu tego, co prawica z tym mitem zrobiła, ale też z powodu tego, czego nie zrobiła.
Po pierwsze, nie stworzyła go od zera. Pamięć o powojennej partyzantce istniała lokalnie. PRL, utrudniając dostęp do danych, zrobił z nich poniekąd zakazany owoc. Skutkiem zmiany ustroju było otwarcie tamy archiwów, co spowodowało między innymi, że dużo ludzi interesowało się tym tematem w tym samym czasie. Od razu była masa krytyczna zainteresowania.
Po drugie, nie było tak, że spotkał się tajny synod prawicowców i spisał w protokole, że należy stworzyć mit, który porwie masy. To była przez dłuższy czas rozrywka prawicowych nerdów eksplorujących nieznane zakamarki historii. Ogniwem pośrednim była najwyraźniej Liga Republikańska. Przeskok do popkultury nastąpił z opóźnieniem i w ogóle nie mam wrażenia, że ktoś to zaplanował. Po prostu zdarzyło się. Natomiast niewątpliwie ktoś zauważył kiełkujący trend i go podchwycił.
Po trzecie, wśród twórców tego mitu są ludzie, którzy wiedzą, co robią, to znaczy mają wysokie kompetencje kulturowe, ale oni nie przeważają. Większość tego fenomenu to jest radosny spontan zaangażowanych konsumentów. Dlatego to wszystko tak strasznie jedzie fanfikiem.
Po czwarte, troszkę było w tym wszystkim szczęśliwych zbiegów okoliczności. Na przykład gdyby Zbigniew Herbert nie napisał pewnego wiersza, to by nie było jednego z głównych symboli całego mitu. To jest zresztą normalne i typowe, taka jest dynamika przebojów i dlatego nie jest to proces, który można w pełni kontrolować.
Po piąte, mit żołnierzy wyklętych się rozkręcił, ponieważ w momencie, gdy już był gotowy do rozpowszechnienia, ktoś (m.in. Bank Zachodni) dał na niego pieniądze. On dosłownie zaistniał dzięki mecenatowi, a także dzięki wyluzowanemu podejściu do praw autorskich, bo dziś obsługuje go całe cottage industry, które nie powstałoby, gdyby na wykorzystanie logo żołnierzy wyklętych trzeba było wykupić licencję.
*
Co to oznacza dla nas? Bardzo dużo. Jeżeli chcemy stworzyć mit podobnej klasy, to musimy się do tego zabrać inaczej niż prawica, ponieważ mamy do dyspozycji inne narzędzia. Plus naszej sytuacji polega na tym, że jeśli się do tego dobrze zabierzemy, to pójdzie szybciej niż prawicowcom.
Po pierwsze, tak jak prawicowcy przyszli na gotowy mit i go podjęli, tak samo my nie powinniśmy dziergać od zera, tylko zastanowić się, co mamy gotowe do wykorzystania. Jakub Majmurek podczas wykładu powiedział, że musimy być cierpliwi, mając chyba na myśli, że nie opracuje się z dnia na dzień na przykład nowej historii PRL. Ma rację, i dlatego nie na tym powinien opierać się mit (przynajmniej na razie, bo jeśli dziś zabierzemy się za opracowanie, to już za 10 lat będziemy mieć materiał). Alternatywy widzę trzy: Polskę szlachecką, rewolucję 1905, oraz współczesną mitologię ponadnarodową (a.k.a. SF-F).
Dlaczego również ta ostatnia? Dlatego że w mitologii nie chodzi wcale o realną historię, tylko o pewien system wartości i pewne emocje. Fabuła jest ich implementacją. Prawicowcy poszli w historię, bo są tradycjonalistami. My mamy większe pole manewru. Nasz mit musi mieć jedynie tak zwaną kotwicę rzeczywistości, czyli czytelne powiązanie skojarzeniowe elementów mitu z elementami rzeczywistymi.
Po drugie, jak najbardziej możemy się skrzyknąć, żeby taki mit zrobić rozmyślnie i w przemyślany sposób. Oszczędzimy na tym dużo czasu. Tylko uwaga: to nie znaczy, że mit można zsyntetyzować na tej zasadzie, że się skrzyknie tuzin ludzi od mediów i oni zrobią brief na wtorek. Mit żołnierzy wyklętych w pewnym momencie został przebojem i to był jego wielki fart (“masa krytyczna” po PRL mu to ułatwiła). My też potrzebujemy przeboju, ale tu jest problem: nikt Wam nigdy nie może zagwarantować, że stworzy przebój. Jeśli ktoś Wam kiedyś coś takiego obieca, to znaczy, że kłamie.
Ponieważ nasz mit nie będzie miał 50 lat forów w postaci podskórnej świadomości i “zakazanego owocu”, to nie możemy stawiać wszystkiego na jedną narrację, tylko powinniśmy rzucać w odbiorców czym się da i zobaczyć, co się przyklei.
Po trzecie, skoro mit żołnierzy wyklętych zaczynał jako nerdowskie hobby, to my też nie musimy tworzyć czegoś, co będzie masowe od razu. Możemy zacząć od zrobienia czegoś dla siebie, a potem wciągać w to coraz szersze kręgi. Przyznam, że mi to zrzuca kamień z serca, bo sam jestem warszawski do wyrzygania i w ogóle nie czuję się na siłach, by z marszu stworzyć coś, co nie będzie na kilometr jechało dużym miastem. Oczywiście ta “warszawskość” to jest pewien balast i jeśli można go zrzucić, to warto. Na przykład pewne popularne w naszych kręgach formy perswazji dotyczące np. praw kobiet mają w sobie dużo wyzwalaczy sprzeciwu, o których wiemy, więc możemy się ich od razu pozbyć (nie rezygnując z samej perswazji).
Po czwarte, naszą największą przewagą nad prawicą jest to, że władamy biegle popkulturą. Powinniśmy zabiegać o przeniesienie całej rozgrywki na nasze podwórko, a więc tworzyć rzeczy współcześnie popkulturowe i mówić do ludzi językiem współczesnej popkultury. Z Pawłem Dembowskim przekomarzaliśmy się kiedyś, że trzeba by zrobić dubstepowy remiks Warszawianki i to jest wbrew pozorom dobry trop.
Po piąte, niestety, jesteśmy spłukani. Jeżeli jakimś cudem znacie jakichś chętnych korpomecenasów, którzy odegrają podobną rolę, co BZ, to świetnie, dajcie im mojego maila, ale nie nastawiałbym się na to. To oznacza, że musimy zacząć od rzeczy małych, które muszą się po prostu zwrócić. Musimy przejść poniekąd odwrotną ścieżkę do tego, co zrobili prawicowcy: najpierw cottage industry, a jak już będą w tym jakieś pieniądze, to możemy poszukać wydawców. To jeszcze jeden argument zarówno za popkulturą jak i za rzucaniem w odbiorców czym się da. Dla liczby prób dążącej do nieskończoności szansa na przebój dąży do 1.