kultura

Jak nie zostaje się pisarzem

Gdybym się urodził 20 lat wcześniej, prawdopodobnie zostałbym pisarzem. Na co dzień utrzymywałbym się z przekładów i felietonów, a w międzyczasie machnąłbym trylogię fantastyczną lub może zbiór współczesnych opowiadań obyczajowych. Inna rzecz, czy ktoś by to potem czytał. Wszakże pisarzem w Polsce nie jest ten, kogo się czyta, lecz ten, kogo się recenzuje.

W dzieciństwie zaznałem rzadkiego luksusu, ponieważ z jednej strony wychowałem się wśród książek, a z drugiej moja matka szukała w swoich dzieciach talentów artystycznych. Moje umiejętności pisarskie poddała intensywnemu treningowi, nie pytając mnie zresztą o zdanie. Jego rezultaty dostrzegały z niejakim entuzjazmem kolejne nauczycielki, rówieśnicy, a z czasem także osoby postronne. Moja pierwsza stała posada recenzenta gier komputerowych przyszła do mnie sama, bo się komuś spodobały moje wpisy w internecie. Na studiach często zwracano uwagę na moje „lekkie pióro”, co byłoby może mniej niezwykłe, gdybym studiował filologię, a nie informatykę.

Polska szkoła umie docenić ucznia, który ładnie pisze, to znaczy postawić mu szóstkę, wysłać na olimpiadę i ułatwić dostęp do dalszej edukacji. Jednak ucznia, który pisze słabo, nie umie zmienić w takiego, który pisze lepiej. Mówiąc szerzej: nie zajmujemy się w Polsce uaktywnianiem potencjału uczniów, lecz wyłuskiwaniem już gotowych talentów. Skutkiem tego traktujemy dobre wyniki jak swego rodzaju dar losu, którym obdarowana osoba winna się podzielić.

W szkole miałem głównie piątki i szóstki. Zarówno w domu, jak i w klasie powtarzano mi, że powinienem mierzyć co najmniej w siódemki. Było dla wszystkich oczywistym i niewyjętym, że „wybitność” jest moim przeznaczeniem, rozumianym nie tyle jako nieuchronna kolej rzeczy, ile niezbywalny obowiązek wobec ogółu.

Ułomność tego podejścia polega na tym, że skoro talent wymaga naznaczenia przez Boga lub geny, to pisarzem się nie zostaje, bo trzeba się nim urodzić. Nie jest nim ten, kto pisze, ani nawet ten, kogo czytają. Pisarza, niczym kapłana kultury wysokiej, namaszcza się w nieformalnym procesie inicjacyjnym, którego odźwiernym jest odpowiednio poważny wydawca, a mistrzem ceremonii – krytyk z odpowiednio poważnego periodyku. Do rangi arcykapłana wynosi nagroda przyznana przez stosownie poważne grono. Słowo „pisarz” wymawia się w tym kraju wielką literą.

Tymczasem człowiek, który po prostu siadł i coś napisał, jest w pierwszym przybliżeniu grafomanem, to znaczy uzurpatorem brukającym świętość literatury. Rzeczy napisane słabo nie są po prostu nie dość dobre, by im poświęcać uwagę, lecz poniekąd przeciwnie: wymagają pełnego zaangażowania w wytępienie herezji chybionej frazy.

Mam wielkie szczęście, że nie urodziłem się 20 lat wcześniej. Dzięki temu nie jestem pisarzem, lecz projektantem gier komputerowych.

Gdy dorastałem, „game design” był mojemu otoczeniu doskonale obojętny ze wskazaniem na nieufność. Pamiętam, jak na zielonej szkole w początkach liceum psycholog zapytał wszystkich o największe marzenie. Najczęstszą odpowiedzią była podróż dookoła świata, ale ja chciałem zrobić własną grę, czym wywołałem zgodny niesmak klasy i psychologa. W domu rodzice pozwalali mi grać, ale tworzyć już nie, więc żeby się dalej rozwijać, musiałem najpierw uzbierać na własny komputer. Nie będzie przesadnym stwierdzenie, że w kwestii gier nikt nigdy się po mnie niczego dobrego nie spodziewał ani też niczego ode mnie nie chciał. Jako autor nie miałem i nadal nie mam żadnego przeznaczenia, bo gry nie są zajęciem dostatecznie poważnym, by nakładać na nie jakiekolwiek powinności.

Skoro gry nie są częścią świętej kultury wysokiej, to zajmowanie się nimi nie może być profanacją. Gra sporządzona niezgrabnie nadal jest coś warta, już dlatego, że jest. Autor włożył w nią pasję i wysiłek, więc nie można jej unieważnić. Istnieje podział na gry profesjonalne i amatorskie, a nie każdą próbę twórczą uznaje się na przykład za wartą wynagrodzenia, ale pole jest otwarte dla wszystkich. Istniejący, choć bardzo nieliczni krytycy gier nie zajmują się demaskowaniem uzurpatorów, lecz pogłębianiem zrozumienia medium. Złośliwy recenzent gry, choćby słabej, natrząsający się z jej autora, nie jest „w prawie”. Jest po prostu niegrzeczny.

Polska kultura jest toksyczna, ponieważ jako jedyną nagrodę za udany wysiłek przewiduje podniesienie poprzeczki. Gdy w szkole dostawałem czwórki, lądowałem na dywanikach u nauczycielek. Za sporadyczne trójki miałem w domu awantury. Mój udział w olimpiadzie rozczarował, bo dostałem zaledwie wyróżnienie. Po maturze (średnia 5,60) zrozumiałem, że następnej poprzeczki już nie przeskoczę, bo nic więcej o pisaniu od nikogo się nie nauczę, a nieudana próba samodzielna przyniesie śmierć cywilną poprzez upokorzenie.

Społeczeństwo przez dwanaście lat przygotowywało mnie do roli, od której następnie oddzieliło mnie barierą z mojego punktu widzenia nieprzekraczalną. Jednocześnie wszystkiego, co wiem i umiem w temacie, w którym czuję się zdolny i bezpieczny, musiałem dowiedzieć się sam, bo gry komputerowe nikogo nie obchodzą.

Pal licho powieści, których nie napisałem, czy gry, na stworzenie których nie miałem czasu lub środków. I bez tego mamy wiele utworów autorstwa introwertycznych synów inteligenckich rodzin. Ale co z córkami? Co z dziećmi chłopów, pielęgniarek i akwizytorów? Pomyślcie tylko: ilu ważnych książek nie napisali ludzie, których nikt nie trenował i którzy przez to swe pierwsze wypracowania napisali słabo, tak że szkoła nigdy nie dostrzegła gotowych talentów?


republikacja z: facebook.com/jzwesolowski/posts/629460463901960

Jacek

Prowadzi studio działalności okołogrowej Inżynieria Wszechświetności i tam m.in. pisze więcej o grach. Autor podręcznika Level design dla początkujących. Twórczość Jacka można wspierać na Patronite. → facebook → twitter