Marketing internetowy
Bardzo ciekawy rant o tym, co jest wart współczesny marketing internetowy (zdradzę zawczasu, że według autora bardzo niewiele). Dosyć długi, ale pouczający. Proponuję zostawić go sobie na spokojniejszą chwilę w ciągu dnia.
(obrazek może Wam się wydać znajomy, bo już kiedyś linkowałem do zupełnie innego artykułu, który też z niego korzystał)
Jestem inżynierem z wykształcenia i, za przeproszeniem, twórcą z powołania, więc z jednej strony nie mam o marketingu pojęcia, a z drugiej strony mam bardzo złe zdanie o jego internetowym wydaniu. Ten artykuł sprawił mi przyjemność, bo potwierdza moje różne “confirmation biases”.
Żeby chociaż trochę zweryfikować jego treść, rozważyłem następującą wątpliwość: autor twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak “content marketing”, a innowacje, które przyniósł Internet, to po prostu nowe narzędzia do robienia tego samego, co do tej pory. Tymczasem ewidentną nową jakością Internetu jest to, że na przykład rozmawiam teraz z Wami i nawiązuję bądź podtrzymuję trwały kontakt, jakiego nie dałaby mi ani reklama telewizyjna, ani przychylny artykuł w gazecie. Co więcej, ten kontakt na dłuższą metę przekłada się na “sprzedaż”.
(Nie cierpię tego słowa, ale faktem jest, że niektórzy z Was wspierają mnie bezpośrednio na patronite, a pewna gazeta opublikowała niedawno dwa moje artykuły. Wystawiłem jej nawet fakturę! Z obu tych rzeczy czerpię korzyść finansową w zamian za określony wysiłek, a więc najwyraźniej coś “sprzedałem”, brrr).
Po namyśle doszedłem do wniosku, że takie typowo internetowe zjawiska jak blog firmowy czy obecność w społecznościówkach to faktycznie nowe narzędzia dla już znanego typu aktywności. Autor artykułu określa ją jako “publicity”. Nową jakością Internetu jest to, że kiedyś człowiek musiał się bardzo postarać, żeby jakiś dziennikarz napisał o nim przychylny artykuł w gazecie, a dziś każdy może założyć własną “gazetkę” (np. bloga) i przyciągnąć do niej czytelników (np. poszerzając linki na Facebooku).
Moje doświadczenie potwierdza też jedno ze spostrzeżeń autora, mianowicie że “publicity”, w odróżnieniu od “direct marketing”, nie kłania się metrykom. W moim przypadku to szczera prawda. Mój blog, który z czasem stał się blogiem naszego studia, nigdy nie miał oszałamiających statystyk odwiedzin. Kilka razy udało nam się napisać coś, co “poszło w świat” i miało niesamowite kilka tysięcy odsłon, ale to wszystko. Ale to właśnie te 300-400 osób, które regularnie czytają moje artykuły, jest tymi, którym najwięcej zawdzięczamy jako zespół, z bardzo różnych powodów. Gdyby nie one, to na przykład mielibyśmy dokładnie zero szans na sfinansowanie powstania mojej książki.
Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to można zauważyć niepokojącą prawidłowość: w Internecie nie da się odseparować twórczości od marketingu. Na przykład w podejściu tradycyjnym był sobie autor, był jego utwór i było marketingowe z natury spotkanie autorskie. To były trzy różne rzeczy. W przestrzeni wirtualnej każdy wpis, czyli utwór określonego autora, jest równocześnie spotkaniem autorskim, chociażby dlatego, że można pod wpisem zamieścić komentarz.
Być może dlatego takim zgrzytem w odczuciu wielu osób jest sytuacja, gdy twórca zachęca do patronowania, kupowania kubeczków z nadrukiem i tak dalej. W tych czynnościach świat twórczości i świat marketingu spotykają się, co nas nieprzyjemnie zaskakuje, bo przywykliśmy traktować je jako rozdzielne. Skoro teraz te rzeczy się mieszają, to jaką macie gwarancję, że chociażby ten właśnie wpis powstaje dla Waszej korzyści, a nie dla mojego lansu? Prawda jest taka, że pełni obie te funkcje i moim zdaniem nie ma jednej bez drugiej, ale nie zdołam tego dowieść i muszę poprosić Was, byście mi uwierzyli na słowo. Tak oto Internet zastawia nieznane wcześniej pułapki na nasze wzajemne zaufanie.
Everything the tech world says about marketing is wrong
republikacja z: facebook.com/jzwesolowski/posts/627189170795756