kulturapolityka

Nowe rozumienie narodu

To jest materiał bonusowy z okazji tego, że poprzedni wpis dostał sto lajeczków.

Wspominałem niedawno, że się ostatnio zastanawiam nad „lewicowym” rozumieniem narodu, to znaczy ściślej: nad rozumieniem narodu, od którego lewica miałaby szansę nie dostać wysypki.

Dziś przy okazji czytania o organizacji i środowisku przyszło mi do głowy pytanie: czym się właściwie różni naród od plemienia, klanu, rodu i tym podobnych? Nie wątpię, że socjologia i politologia mają to od dawna rozgryzione, ale chodzi mi o to, na czym polega praktyczna różnica z punktu widzenia laika w roku 2017, który się w takim narodzie znalazł i nie ma specjalistycznego aparatu pojęciowego.

Doszedłem do spostrzeżenia, że dopóki myślimy w kategoriach plemion czy klanów, będziemy się ze sobą bić, ponieważ nieuchronnie mamy jakieś rozbieżne interesy: ja jestem z klanu A, ty jesteś z klanu B, ja uważam, że to pole jest moje, a nie twoje, ty uważasz że mój dziadek zbezcześcił twoją cioteczną babcię i tak dalej. Ponieważ mamy XXI wiek, to się skłaniamy raczej ku walce klasowej, a więc ja będę mieć ci za złe „wyzysk”, ty mi „roszczeniowość” i tak dalej, do usranej.

Jeżeli jednak dojdziemy do wniosku, że nie chcemy pomimo tych rozbieżności być wrogami, to w tym celu możemy zdefiniować wspólnotę wyższego rzędu. Na przykład zgodzimy się, że się nie bijemy między sobą, tylko co najwyżej ciągamy się po sądach, a więc opracowujemy wspólne prawo i się go potem lojalnie trzymamy, bo prawo jest naszym „neutralnym gruntem”. W tym momencie tworzymy naród.

Inaczej mówiąc, naród to jest sposób na zorganizowanie się ludzi, którzy sami z siebie nie mają ze sobą wiele (lub wręcz nic) wspólnego. Oczywiście byłoby fajnie, gdyby mieli, dlatego opracowuje się narodowe mitologie, a zwłaszcza narodową narrację historyczną, która wyjaśnia, dlaczego jesteśmy narodem akurat z tymi dziwnymi ludźmi z innej bajki, a nie z tamtymi. Warto pamiętać, że to jest tylko pewien konkretny sposób budowania narodu, który się przyjął, ale nie wyklucza istnienia innych sposobów.

Istotny atut narodu polega w tym wypadku na tym, że naród nie ma wrogów stricte wewnętrznych. Dopóki należę do narodu, z definicji nie jestem wrogiem innych osób z tego samego narodu. Możliwy jest dopiero nacjonalizm, czyli zdefiniowanie wroga zewnętrznego. Możliwe jest też wskazanie wroga “wewnętrznego” w tym sensie, że “żyjącego wśród nas”, ale pierwszym krokiem do wykonania tego manewru jest wykluczenie, czyli osiągnięcie konsensusu, że dana grupa ludzi (już) nie należy do narodu.

Na innym poziomie abstrakcji naród to jest wspólnota ludzi, którzy są na siebie skazani. Możemy sobie nie lubić, dajmy na to, Jarosława Kaczyńskiego, ale ani my nie możemy go stąd przegonić, ani on nas, ponieważ ten, kto zostałby przegoniony, nie miałby dokąd pójść. Na podobnej zasadzie wierzący nie odkleją się od niewierzących, miastowi od wioskowych, pracownicy od pracodawców i tak dalej. Nasz wybór to albo się w jakimś sensie dogadać, albo się pozabijać.

W tej chwili radzimy sobie (a raczej – nie radzimy) bez poczucia wspólnoty narodowej. Mam coraz mocniejsze przekonanie, że naród o nazwie „Polacy” nie istnieje, a jednym z objawów tego stanu rzeczy jest prawo, mianowicie konkretnie to, jaką kompletną fikcją literacką okazała się polska Konstytucja. Jakoś to idzie, ale moim zdaniem jesteśmy obecnie skazani na to, że zawsze będziemy się ze sobą bić, ponieważ nie ma tabu, które zabraniałoby nam bycia swoimi wzajemnymi wrogami.

To z kolei oznacza, że będzie można nas rozgrywać przeciwko sobie. Przyjdzie jakiś, powiedzmy, Mike Pence (jak już wykoleguje Trumpa) i dosypie po cichu PiS-owi. Potem przyjdzie Putin i dosypie Kukizowi. Potem któraś z tych frakcji wygra i będzie miała dług wdzięczności wobec dobrodzieja. Wspólnota wyższego rzędu, taka jak naród, która wykracza ponad podziały klasowe czy ideowe, jest między innymi bezpiecznikiem, który nas przed takimi rozgrywkami chroni.

Co więcej, na “narodowym” poziomie organizacji mamy narzędzia do definiowania wspólnych interesów z grupami, z którymi na niższych poziomach organizacji się kłócimy. Dajmy na to, że lewica spiera się z Kościołem o religię w szkołach. Na tym poziomie oczywiście zawsze będzie tu konflikt interesów. W obecnym układzie on dosyć przykro eskaluje: lewica najchętniej wygoniłaby Kościół z polityki, Kościół najchętniej by lewicę zdelegalizował, oczywiście nic z tego nie będzie, ale co się na siebie poobrażamy, to kij nam w oko.

Wejdźmy jednak na poziom narodu, bo tu się okazuje, że mamy o czym rozmawiać. Czy polskie państwo stać na te lekcje? Czy polskie dziecko z katolickiej rodziny ma większe prawa niż polskie dziecko z rodziny, bo ja wiem, buddyjskiej? Czy Polska staje się lepszym krajem, bo państwo angażuje się w kościelny program propagandowy? A czy staje się lepszym krajem, gdy państwo zaangażuje się w kościelny program pomocy uchodźcom? Można się zgadzać albo nie zgadzać, argumentować tak czy siak, ale po prostu w tym momencie rozmawiamy o czym innym niż przed chwilą i mamy większą szansę na zorganizowanie się.

Podzielam piękne marzenie o jednym wielkim meta-narodzie ogólnoludzkim, jednak uważam tak ambitny cel za niepraktyczny. W naszym zasięgu jest zdefiniowanie narodu może niekoniecznie nazywanego „polskim”, ale jednak z konieczności obejmującego terytorium Polski, bo przecież nawet nie to nieszczęsne, prawicowe „międzymorze”. Zachęcałbym jednak – i to gorąco – do odejścia od tradycyjnego sposobu definiowania narodu, na rzecz rozwiązań nowatorskich. Jeszcze nie wiem, na czym mogłoby to polegać, bo się dopiero nad tym zastanawiam.

Jacek

Prowadzi studio działalności okołogrowej Inżynieria Wszechświetności i tam m.in. pisze więcej o grach. Autor podręcznika Level design dla początkujących. Twórczość Jacka można wspierać na Patronite. → facebook → twitter