Z pamiętnika przedsiębiorcy: choroby przewlekłe
A więc dzisiaj spędziłem już sześć godzin na kiwaniu się na stołku przed monitorem i różnych formach odwlekania, ponieważ w skrzynce odbiorczej na przeczytanie czeka pięć maili. Ich autorzy są tutaj niewinni – wszyscy są osobami uprzejmymi, życzliwymi i konstruktywnymi. Mam szczęście pracować z ludźmi, którzy szanują mój czas i zdrowie. W tym sensie praca “na swoim” zdecydowanie mi służy w porównaniu z pracą “na etacie”.
Nie służy mi to, że mam zaburzenia lękowe i taki mail w skrzynce odbiorczej stanowi poważny problem, bez względu na to, co jest w nim napisane.
Mechanizm zaburzenia jest mniej więcej taki[1]: przydarza nam się coś przykrego, co uruchamia nasze instynkty samozachowawcze. Na przykład mamy siedem lat i nauczycielka w szkole krzyczy na nas przy całej klasie, albo też mama wychodzi z domu, zostawia nas samych, a my boimy się, że już nigdy nie wróci. Dzieci w tym wieku są na takie nagłe przestraszenia szczególnie podatne, bo mają już sporo wyobraźni, za to bardzo mało wiedzy o świecie. Jednak odpowiednio drastyczne przeżycie wytrąci z równowagi również dorosłego.
Kiedy mózg rejestruje takie zdarzenie, uczy się je rozpoznawać. To w końcu przecież zagrożenie, a więc dobrze być na nie gotowym na przyszłość. W przyrodzie przetrwanie zależy zwykle od szybkości reakcji, więc trening mózgu polega nie tylko na rozpoznawaniu zdarzeń, ale także na robieniu tego szybko (a więc niedokładnie) i na uruchamianiu szybkich (a więc odruchowych) reakcji. Kto się kiedyś sparzył żelazkiem, wie, o czym mówię: widzicie gorące żelazko i na samą myśl o dotknięciu go macie ciary. Stoicie metr od niego, nic Wam nie grozi, ale mózg i tak reaguje, na wszelki wypadek.
W dodatku mózg nie wie zbyt dużo o cywilizacji, normach społecznych, czy też o upływie czasu, więc czasem reaguje na wyrost, zwłaszcza gdy jesteśmy mali i nie mamy porównania.
Jeżeli takie zdarzenia przytrafiają nam się wystarczająco często, mózg trenuje intensywnie. Ponieważ jest jedną wielką maszynką do wykrywania prawidłowości, to zaczyna w ramach tego treningu znajdować podobieństwa między sytuacjami groźnymi a zupełnie zwyczajnymi. Można w ten sposób nabawić się na przykład lęku przed pająkami, który zasadniczo nie jest głupi, bo zdarzają się groźne pająki, ale też nie ma sensu dla większości z nas, bo pająki domowe do groźnych nie należą. Osoby, które boją się pająków, doskonale to wiedzą, ale ich mózgi i tak reagują, bo przez splot okoliczności wyczuliły się akurat na to zagrożenie. Człowiek wie swoje, a mózg – swoje.
W przypadku niektórych lęków – na przykład związanych z sytuacjami społecznymi – powstaje błędne koło. Instynkt samozachowawczy zasadniczo umie zrobić trzy rzeczy: walczyć, uciekać i udawać trupa. Żadna z nich nie jest w typowej sytuacji społecznej akceptowalna. Jeżeli więc mózg wystraszy się daną sytuacją wystarczająco mocno, to wymusza reakcje, które nie są mile widziane przez otoczenie, czyli dodatkowo pogarsza sprawy. A ponieważ jesteśmy przytomnymi ludźmi i wiemy, co się dzieje, to oczywiście rejestrujemy to wszystko i tym bardziej to przeżywamy. Lęk przed daną sytuacją staje się nowym źródłem zagrożenia, czyli… rodzi lęk. Powstaje błędne koło, które w pewnych przypadkach może sprawić na przykład, że ktoś przestaje wychodzić z domu, nie może się odezwać w pewnych okolicznościach, albo też, tak jak ja, ma trudność z przeczytaniem maila.
Spośród trzech instynktownych reakcji ucieczka jest najłatwiejsza, ponieważ można ją wykonać prewencyjnie. Na przykład jeżeli źródłem zagrożenia, według naszego mózgu, jest rozmowa z kimś, to można do tej rozmowy w ogóle nie doprowadzić i już – problem rozwiązany, zagrożenie zażegnane. Nikt na nas nie nakrzyczał przy wszystkich ani nie wyszedł z domu, żeby już nigdy nie wrócić. Mózg myśli, że wygrał. My wiemy, że to nieprawda i zaczynamy się obwiniać, że zrobiliśmy coś nieracjonalnego. Zaburzenia lękowe często współistnieją z depresją.
Trudno nazwać zaburzenia lękowe chorobą, ponieważ istnieją na ciągłej skali. Można bać się pająków i żyć z tym zupełnie wygodnie. Można też – co zdarza się właściwie każdemu – czasami odczuwać silny dyskomfort, bo na przykład robota się spiętrzyła, złapaliśmy opóźnienie, więc dobrze wiemy, że klient będzie się dąsał, a przez to tak strasznie nie mamy ochoty na rozmowę z nim, więc odkładamy ją na jutro. Wszyscy się czasem z czymś takim borykamy, ale zwykle panujemy nad tym. Przyłapawszy się, zwykle czynimy sobie wyrzuty, ale warto sobie dobitnie powiedzieć, że nie mamy wtedy racji. To instynkt samozachowawczy, który z pojęcia deadline rozumie tylko dead, spiskuje przeciwko nam, a my wcześniej czy później dajemy sobie z nim radę.
Ja o swoich zaburzeniach myślę jak o chorobie przewlekłej, ponieważ znacząco utrudnia mi życie. Sześć godzin to praktycznie dzień roboczy, czyli tak, jakbym się przeziębił i nie przyszedł dziś do pracy. To kosztuje, zwłaszcza gdy jest się na swoim. Dobrze, że chociaż klienci są życzliwi.
[1] Opowiadam to z pozycji laika. Nie diagnozujcie siebie ani innych na podstawie opisów takich jak ten. Poproście psychologa bądź psychiatrę o fachową opinię.