Zbawcy i inspiracje
Nie wykluczam, że wygrana Jeremy’ego Corbyna w Brytanii również w Polsce zmieni klimat wokół “niewybieralnych” lewicowców, przynajmniej w prasie. Nie jestem jednak przekonany, czy to dobrze, dlatego że Jeremy Corbyn, podobnie jak Bernard Sanders, jest tak zwanym charyzmatycznym liderem. Obawiam się, że obserwatorzy wyciągną powierzchowny wniosek, że już czas wznowić poszukiwania “lidera opozycji”, gdy tymczasem faktycznie cenną naukę widzę zupełnie gdzie indziej.
Oglądałem kiedyś przemówienie Sandersa, w którym opowiadał to samo, co zwykle, a doszedłszy do tej części, gdzie się kandydat zwykle chwali, że mu tak mu dobrze idzie, zadał zgromadzonym pytanie. Pytanie brzmiało: ile wynosi średnia wpłata na jego kampanię? Sala znała odpowiedź na pamięć, w odróżnieniu ode mnie, więc nie przytoczę już, czy to było trzynaście dolarów, czy trzydzieści jeden. W każdym razie chodziło o to, że średnia wpłata była niska, a Sanders demonstrował w ten sposób, że popierają go miliony, a nie milionerzy.
Podobną rzecz usłyszałem podczas wczorajszej nocy wyborczej, ponieważ powtarzała się wśród komentatorów fraza “tysiące wolontariuszy”. To również jest hasło, które ktoś specjalnie wylansował po to, żeby coś nim zasugerować. W tym wypadku Laburzyści dawali do zrozumienia, że ich kampania wyborcza to zbiorowy, oddolny wysiłek, a nie billboardy na ścianach i VIP-y w fabrykach.
W tych zabiegach uwidacznia się faktyczna siła Sandersa i Corbyna, choć nie przeczę, że charyzma i podrywanie tłumów też mają ciekawe zastosowania. Zresztą umówmy się, że formalnie rzecz biorąc obaj przegrali. W odróżnieniu od tradycyjnych kandydatów, obaj się tym niespecjalnie przejęli, ponieważ i tak od zawsze mówią wszystkim dookoła, że tu nie chodzi tylko o wygrywanie wyborów. Liczy się dla nich przede wszystkim popychanie sprawy do przodu.
Obaj konsekwentnie i bezwstydnie celebrują swoje “doły”. Mówią: zebraliśmy tyle a tyle milionów dolarów z zaskórniaków. Zapukaliśmy do tylu a tylu domów. Poruszyliśmy taką sprawę, inną sprawę, trzecią sprawę. Złożyliśmy taki a taki wniosek i zebraliśmy pod nim tyle a tyle podpisów. Urządziliśmy piękne spotkanie wyborcze. Rozdaliśmy tyle a tyle ulotek. Mamy najlepsze memy.
Przywódcy typu Sandersa i Corbyna rozumieją, że znaczą tylko tyle, ile ruchy, które reprezentują. Ruchy z kolei znaczą tylko tyle, ile narobią wokół siebie szumu. Kluczowe jest więc mobilizowanie ludzi do szumienia, czyli do działania. Dlatego ci przywódcy robią wszystko, co mogą, żeby ludzi zachęcać, nakręcać, napełniać entuzjazmem. Ciągle przypominają współpracownikom, że są fajni, że są skuteczni, że ich działanie ma sens i że przynosi rezultat. Nie mówi się tego wprost, ale w gruncie rzeczy chodzi o przekonanie tych wszystkich ludzi, że bez udziału żadnego przywódcy mogą sami zrobić coś dla siebie. Że są sprawczy.
Zestawcie to z pożal się Boże liderami z Polski: Kaczyński, Petru, Kijowski, Kukiz, Palikot. To są ludzie, którzy operują na skali od rozstawiania podwładnych po kątach do pompowania własnej marki. Stanąć przed kamerą, powywijać gumowym penisem, wyrzucić kogoś z klubu za niesubordynację, pochwalić się czymś, co tak naprawdę zrobił ktoś inny, ale się to wtedy zakopało, a potem odgrzało jako swoje.
W polskich partiach wszyscy pracują na lidera. Natomiast liderzy tacy jak Sanders i Corbyn pracują na wszystkich. Corbyn rozmyślnie jeździł w miejsca, w których jego partia miała wysokie poparcie, bo wiedział, że gdy jego współpracownicy zobaczą w telewizji te entuzjastyczne tłumy, to im to doda skrzydeł i stworzą sukces wyborczy również tam, gdzie tego poparcia brakowało.
Przydałby się ktoś taki w Polsce, chociażby po to, żeby być twarzą pewnych idei. Ideę bez twarzy trudno się promuje, bo trudniej ją sobie wyobrazić. Ale na litość, nie potrzebujemy jeszcze jednego machającego szablą wodza! Chciałbym, żeby przyszedł ktoś, kto będzie o ważnych sprawach mówił nie tylko w gniewie, lecz również z entuzjazmem. Ktoś, kto sprawi, że poczuję się trochę bardziej wartościowy, mimo że nawet go nie popieram. Ktoś, kto będzie mówił per “my” i dużo opowiadał o swoich współpracownikach. Ktoś, kto nie będzie wspinał się na moich barkach, tylko ciągnął mnie do góry. Ktoś, kto nie będzie mi rozkazywał, tylko kibicował.
Nie potrzebujemy zbawcy. Potrzebujemy natchnienia.