Demonstracja 17 września 2017
Byłem dziś na demonstracji “Mieszkanie plus Eksmisja” organizowanej przez… no właśnie. Kto na Lewicy organizuje daną demonstrację, to jest w sumie kwestia organizacyjna, bo i tak przyjdą wszyscy, a każde z nich potem powie swoje do mikrofonu. Dziś lista obecności była długa jak moja ręka. Nie podejmuję się wymienić wszystkich, choć może wypada wspomnieć, że bardzo licznie stawił się Ruch Sprawiedliwości Społecznej, czyli partia Piotra Ikonowicza, która w sprawach lokatorskich się specjalizuje.
W przeliczeniu na głowy zgromadzenie liczyło jakieś dwieście osób. W związku z tym spodziewam się, że nikt się nawet nie pochyli nad nim na tyle długo, żeby je zlekceważyć.
Wydaje mi się, że wyzwanie, które stoi obecnie przed Lewicą, nie polega wcale na przypisywanej jej często słabości organizacyjnej. Czytam właśnie swoje relacje z ostatnich dwóch lat i widzę, że Lewica była w tym czasie niesamowicie zarobiona: jak nie pikieta, to demonstracja; a jak nie demonstracja, to happening; a jak nie happening, to zbiórka podpisów; a jak nie zbiórka podpisów, to głodówka; a jak nie głodówka, to blokada. Rozproszona struktura, do której jeszcze wrócę, jest atutem organizacyjnym Lewicy w tym sensie, że do urządzenia większości godnych uwagi wydarzeń nie potrzeba wcale armii, tylko zgranej grupy, takiej jak chociażby Akcja Demokracja. Dużo małych grup upichci więcej hec niż jedna duża. Jeżeli się dogadają, tak żeby te hece się ze sobą sensownie wiązały, to mogą zrobić rewolucję za jedną dziesiątą tego, czego Platforma Obywatelska potrzebowałaby, żeby rano wypić kawę.
Wyzwanie polega raczej na tym, że Lewica zajmuje się sprawami, które w naszej ogólnokrajowej hierarchii potrzeb politycznych mają niski priorytet. Liberałom i konserwatystom udało się przekonać ludzi, że takie rzeczy jak prawa lokatorów, prawa zatrudnionych, czy też jakość nauczania w szkole, to technikalia i generalnie strata czasu. W sprawach filozoficznych i fundamentalnych Lewica bez problemu skrzykuje na demonstrację 5-10 tysięcy osób, ale kiedy trzeba zaprotestować w obronie lokatorów, a takie protesty są przecież skrzykiwane tymi samymi środkami, przychodzi głównie aktyw. Zadanie Lewicy polega więc nie na tym, żeby lepiej przekonywać ludzi do uczestnictwa w “oddolnej” polityce, tylko żeby rozszerzyć jej definicję.
Inaczej mówiąc, Lewica ma do odrobienia olbrzymią pracę domową z zakresu public relations, polegającą na zaangażowaniu ludzi w nową kategorię spraw.
Liberałowie jak zwykle zaspali i jak zwykle w związku z tym obudzą się pewnego dnia z ręką w nocniku. Ludzie, których dotykają realne, przyziemne problemy, takie jak eksmisja na bruk lub życie w katastrofalnych warunkach, są, co zrozumiałe, rozgniewani. Ten gniew już dziś jest zagospodarowywany przez lewicę znacznie bardziej radykalną od tej znanej z prasy, a mianowicie przez ludzi wprost wzywających do zniesienia kapitalizmu. Było dzisiaj na ten temat bardzo wiele okrzyków. Nie mogę zresztą powiedzieć, że kogokolwiek za to potępiam, bo sam kapitalizmu przesadnie nie kocham – no ale mi nie zależy, bo nie jestem liberałem.
Któregoś dnia antykapitaliści przyjdą rozliczyć się z dużym biznesem. Platforma Obywatelska powoła wtedy jakiś KOD 2.0, który będzie chodził co dwa miesiące na dwudziestotysięczne marsze, krzyczał “precz z komuną” i załamywał ręce nad ludem, że ciemny, bo tego nie kupuje.
Wracając do rozproszonej Lewicy, uderzyło mnie dzisiaj, że prawie wszyscy mówcy po kolei, począwszy od Inicjatywy Polska, a skończywszy na Pracowniczej Demokracji, powtarzali niemal dokładnie te same opinie i postulaty. Można było tę imprezę skrócić do pół godziny i nie uchybić jej treści. Tak się nie stało, bo gdy każdy należy do innej organizacji, to przemawia nie tylko po to, żeby powiedzieć coś ciekawego, ale także po to, żeby zaznaczyć obecność i żeby nikt potem nie mówił, że danej organizacji tam nie było.
Martwię się strasznie – mam nadzieję, że na wyrost – że ważniejsze od programowej zgody, która, wydawałoby się, czyni ze współpracy oczywistość, okażą się jakieś personalia. Że się, mówiąc obrazowo, Lewica pokłóci o nazwę swojej listy wyborczej, albo że partia A nie będzie chciała startować z partią B, bo pięć lat temu ktoś komuś nie nasypał cukru do herbaty. Umiemy już spotkać się w jednym miejscu i wspólnie opowiadać wspólną historię, ale wciąż każdy mówi w swoim tempie, w swoim tonie, na własnych warunkach. Nie widzę możliwości, by działając na tej zasadzie przekonać miliony ludzi, że lewicowość, rozumiana właśnie jako zbiór różnych rzekomo “technicznych” spraw, to jest konkretna, uchwytna opowieść, i że w dodatku jest ona ważna i potrzebna. Nie musimy i prawdopodobnie nie powinniśmy się jednoczyć, ale musimy nauczyć się mówić raz na jakiś czas jednym głosem.