Jak zrobić Polskę od nowa
Dziś 11 listopada, czyli doroczny dzień udawania, że jesteśmy wspólnotą. Mam już szczerze dosyć tej fikcji i chciałbym dla odmiany pomieszkać w kraju, który istnieje naprawdę. Już pora, żebyśmy zabrali się do tego na serio, zanim cały dyskurs przejmą nacjonaliści i obudzimy się w jakimś tragikomicznym skansenie.
Lewica ma dziś w tym względzie wielkie pole do popisu, ponieważ jako jedyna przejawia zdolność generowania nowych, a nie odgrzewanych narracji. Tymczasem potrzeba nowego, powszechnego poczucia wspólnoty z każdym rokiem staje się pilniejsza.
Państwo nie zrobi się samo
Paradoksem istnienia państwa jest wspólnota złożona z ludzi, którzy nie mają bezpośrednio wspólnych interesów. Na przykład: w jaki sposób poprawi się moje życie przez to, że muzułmanie nie będą w Polsce prześladowani? W żaden, ponieważ ani nie jestem muzułmaninem, ani nie ma muzułmanów wśród moich przyjaciół i współpracowników. A jaki interes mam w tym, by szkoła podstawowa w Woźnikach koło Częstochowy była dobrze wyposażona i miała małe klasy nauczane przez świetnie wykształconych nauczycieli? Również żaden: nie mieszkam w Woźnikach, nie będę raczej miał okazji ich odwiedzić i mała jest też szansa, że moja ścieżka zawodowa kiedykolwiek przetnie się z drogą któregokolwiek mieszkańca Woźnik.
Sprawy odpowiednio komplikują się, gdy przejdziemy od interesów jednostkowych do grupowych. Na przykład lekarze, nauczyciele, żołnierze i sędziowie zabiegają o środki z tego samego budżetu publicznego. Ów z kolei nie bierze się znikąd, lecz jest finansowany przez ludzi, którzy niekoniecznie w danym momencie bądź w przewidywalnej przyszłości będą potrzebować lekarzy, nauczycieli, żołnierzy lub sędziów. Kiedy zaś już taka potrzeba u nich zaistnieje, to niekoniecznie przełoży się na potrzebę istnienia systemu, który w sposób spójny i powszechnie dostępny dostarczałby określoną funkcjonalność. W ogólnym wypadku wystarczy im, że uzyskają określony, jednostkowy rezultat. Inaczej mówiąc, dany obywatel nie potrzebuje, żeby szpitale co do zasady dobrze leczyły, tylko żeby ktoś dobrze wyleczył akurat jego.
Polska nie istnieje
Dokąd prowadzi to rozumowanie, nie musimy sobie nawet wyobrażać. Żyjemy w kraju, w którym jest ono realizowane powszechnie i konsekwentnie. Poznamy ten fakt nie po tym, że poszczególne funkcje naszego państwa rozpadają się, lecz po tym, że głosy donoszące o tym rozpadzie są ignorowane przez tych, którym on nie zagraża. Zwolennik obecnego rządu, który ogląda TVP i nic go w jego emisjach nie razi, ponieważ zgadza się z prezentowanym tamże przekazem, uznaje skargi wyrzuconej z anteny opozycji za bezzasadne, ponieważ nie ma żadnego interesu w tym, żeby mu się plątał po ekranie jakiś Zandberg. Analogicznie, specjaliści i przedsiębiorcy z wielkich miast odrzucają ekonomiczne postulaty prekariatu, ponieważ sami nie są tych postulatów zakładnikami, a nawet więcej: musieliby je współfinansować. Dla równowagi powinienem znaleźć jeszcze lewicowy przykład, więc wskażę ludzi niewierzących, których potrzeby emocjonalne realizują, w zastępstwie religii, sztuka, rozrywka i filozofia. Niektórym z nich bardzo trudno pogodzić się z tym, że w życiu innych osób religia wciąż pełni ważną funkcję.
Często ulegamy pokusie, by w występowaniu sytuacji takich jak wymienione widzieć argument za tym, że ludzie mieszkający w Polsce są podli bądź nieczuli. Sprzeciwiam się temu, ponieważ zauważam ograniczenie poznawcze, któremu podlegają. Rozumują mianowicie w kategoriach czegoś, co na własny użytek nazywam wspólnotą spontaniczną. Spontanicznie dostrzegamy wspólny interes lub potrzebę z kimś, kto jest do nas pod jakimś względem podobny. Równie spontanicznie izolujemy się od kogoś, czyj interes kłóci się z naszym. Wynika z tego, że państwo, w którego skład wchodzą znacząco rozłączne grupy o rozbieżnych interesach, ma spontaniczną skłonność do rozpadu, której przeciwdziałać musi dodatkowy mechanizm. Ten zaś nie weźmie się znikąd, lecz powstanie dopiero, gdy włożymy w jego kreację świadomy wysiłek.
Państwo jako przymus
W historii ludzkości tym mechanizmem był najczęściej przymus narzucony słabszym przez silniejszych. Odrzucamy go z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że większość z nas byłaby w nim przymuszanymi, a nie przymuszającymi, a więc jest to mechanizm, który nas unieszczęśliwia; po drugie zaś dlatego, że zachodzi spontaniczna wspólnota przymuszanych oparta na potrzebie, by zamienić się miejscami z przymuszającymi. Jest to więc mechanizm niestabilny, którego naturalną konsekwencją okazuje się niekontrolowana eskalacja przemocy, prowadząca do katastrofalnego załamania naszych interesów. W szczególności sprawia on, że musimy liczyć się z ryzykiem nagłej śmierci, które może nie przerażałoby nas przesadnie, gdyby nie to, że nie umiemy się z niego wyłączyć. Historia zna wielu ukrzyżowanych niewolników, ale również wielu powieszonych magnatów.
Przymus nie jest naszą jedyną opcją. Ludzki umysł ma ciekawą zdolność do podporządkowania się mechanizmom, które istnieją tylko w tymże umyśle. Jednym z takich mechanizmów jest naród, który posłuży nam za przykład wspólnoty arbitralnej. Naród nie jest bowiem elementem namacalnej rzeczywistości, lecz postulatem.
Państwo jako naród
Składowymi narodu są: a) granice, czyli reguła pozwalająca ustalić, kto do narodu należy, a kto nie; b) wartości, czyli objaśnienie, na czym polega wspólnota dowolnych dwóch osób, które się w danym narodzie mieszczą; c) mit założycielski, czyli atrakcyjne emocjonalnie uzasadnienie faktu, że wartości i granice są takie, a nie inne.
Każdy z tych trzech elementów jest nieodzowny. Granice mówią nam, z kim jesteśmy zobowiązani negocjować, nawet jeśli nie łączy nas z tym kimś wspólnota spontaniczna. Wartości mówią nam, jaki jest przebieg i kryteria tych negocjacji. Mit założycielski stabilizuje cały mechanizm, gdyż zapobiega podważaniu go na każdym kroku.
Szczególnym przypadkiem wartości narodowej jest patriotyzm, czyli postulat, że naród powinien chronić sam siebie. W ogólnym wypadku patriotyzm nie ma nic wspólnego z agresywną polityką zagraniczną, natomiast nierozerwalnie wiąże się z potrzebą podtrzymania spójności wewnętrznej. Tę zaś gwarantuje stałość wartości definiujących dany naród. Na przykład jeżeli rozumienie narodu opieramy na zasadzie sprawiedliwości społecznej, to patriotą jest ten, kto działa zgodnie z tą zasadą, ale nie dlatego, że jest ona w jakimś sensie obiektywnie nadrzędna, lecz dlatego, że jej rozpad prowadziłby do rozpadu narodu. Być może w następstwie zdefiniowalibyśmy naród na nowo, na przykład w oparciu o zasadę poszanowania indywidualności, ale żaden naród nie jest gotów na podjęcie ryzyka, że się ze wstrząsu wywołanego taką zmianą już nie podniesie. W tym sensie patriotyzm jest być może wartością umiarkowanie konserwatywną, ale nie jest, a przynajmniej nie musi być, wartością nacjonalistyczną.
Nacjonalizm jest skutkiem ubocznym narodu, jednak nie dlatego, że naród go generuje, lecz dlatego, że niedostatecznie mu zapobiega. Wspólnota arbitralna, którą generuje, ma ograniczony zasięg, poza którym znów załamuje się nasza zdolność do uwzględnienia potrzeb drugiego człowieka. Możliwe jest wszakże wskazanie takiego mitu założycielskiego, który by przeciwdziałał poszczególnym składowym nacjonalizmu. Na przykład mit I Rzeczypospolitej jako państwa bez stosów dostarcza uzasadnienia arbitralnej wspólnoty z osobami, które nie są ani Polakami, ani katolikami i tym samym rozbraja dwa podstawowe komponenty współczesnego polskiego nacjonalizmu. Dla porównania, mit Sobieskiego-pogromcy Turków umacnia komponent religijny.
Szukając przykładu na to, że rozróżnienie między patriotyzmem a internacjonalizmem jest fałszywą dychotomią, sięgnijmy po mit wspólnoty europejskiej. Gdyby udało się go upowszechnić, mielibyśmy znacznie mniej kłopotów z przekonaniem ludzi do rzetelnej współpracy w ramach Unii Europejskiej, jak również znacznie większą inicjatywę w reformowaniu tej instytucji tak, by lepiej realizowała nasze potrzeby. Nie uchroniłby on nas jednak przed tendencjami izolacjonistycznymi wobec państw afrykańskich i bliskowschodnich, które ze wspólnoty europejskiej wyklucza geograficzna definicja Europy. Intuicyjnie rozumiemy, że mimo to wspólnota europejska jest pewnym krokiem naprzód wobec wspólnoty etnicznej, ponieważ nawet jeśli nie likwiduje granic wspólnoty arbitralnej, to je przynajmniej rozszerza.
Uogólniona wspólnota arbitralna
Słowo „naród” jest nieporęczne, bo narzuca nam myślenie w kategoriach etnicznych i wpycha nas w XIX-wieczne koleiny myślowe. Tymczasem definiując wspólnotę arbitralną ani nie musimy odwoływać się do takich nośników tożsamości jak język, wiara czy korpus literacki, ani też nie musimy naśladować toku myślenia Mickiewicza. Możemy wytyczyć takie granice, jak nam się podoba, zapostulować takie wartości, jakie uznamy za właściwe, a całość oprzeć na takim micie założycielskim, jaki wyda nam się przydatny. Inaczej mówiąc, możemy stworzyć twór narodopodobny, który będzie funkcjonalnie identyczny, lecz estetycznie i etycznie zupełnie odmienny. Zasadniczym pytaniem w tej sytuacji jest to, jak bardzo jesteśmy gotowi utrudnić sobie życie. Im bardziej cel, który obierzemy, będzie różnił się od tego, co ludzie już znają, rozumieją i do czego przywykli, tym bardziej złożone będzie nasze zadanie i tym większe będzie ryzyko porażki.
Nacjonalizm będzie miał zawsze tę przewagę nad nami, że bezwzględnie eksploatuje wspólnoty spontaniczne. Definiuje „interes narodowy” jako analogiczny do interesów indywidualnych, bo na przykład terytorium kraju funkcjonuje w nim jako przeskalowana wspólnota sąsiedzka, a jedność etniczna jest uogólnieniem rodziny bądź plemienia. Często nawet żartujemy z nacjonalistów, że przejawiają myślenie plemienne, ale to jest właśnie ich siła, że przenosząc kategorie plemienne na całe państwo oszczędzają ludziom konieczności wdrażania się w nowe sposoby myślenia.
My nie mamy tego komfortu, ponieważ naszym celem jest taka wspólnota arbitralna, którą cechowałaby otwartość, to znaczy zdolność rozszerzania na kolejne grupy ludzi. Co prawda nie możemy realistycznie stawiać sobie celu objęcia naszą wspólnotą całej ludzkości, bo na przykład nic nam nie pomoże, że kochamy Chiny, jeżeli Chiny nie będą kochać nas. Możemy za to tworzyć kulturowe ścieżki na skróty, takie jak koncepcja praw człowieka, która definiuje pewien zbiór powinności wobec dowolnej osoby, bez względu na to, kim ona jest. Bardziej współczesnym przykładem jest ekologizm, który rozumiem jako przekonanie, że ogólnoświatowy ekosystem jest układem naczyń połączonych, bez którego nie przeżyją ludzie ani w Chinach, ani w Polsce.
Wiara w wartość praw człowieka i w zagrożenia płynące z przewrotu klimatycznego nie jest jednak czymś, co wystarczy zapisać w konstytucji. Trzeba ją podtrzymywać, wdrażając kolejne pokolenia młodzieży w myślenie w tych konkretnych kategoriach. Podobnie wspomniany już mit państwa bez stosów, abstrahując od jego historycznej rzetelności, nie jest czymś, po co możemy sięgnąć od ręki, ponieważ po prostu nie jest to coś, co ludzie dziś uznają jako poważną kategorię. Musielibyśmy na nowo podjąć wysiłek promowania jej w edukacji i w kulturze masowej.
Przepis na Polskę
Skoro już przywykliśmy traktować 11 listopada jako datę symboliczną w naszym micie założycielskim, to dziś jest lepszy czas niż kiedykolwiek, by postawić sobie trzy bardzo ważne pytania.
Po pierwsze: jaki jest zakres naszych państwotwórczych ambicji? Z kim chcemy budować wspólnotę ścisłą, a z kim rozszerzoną? Sądzę, że powinniśmy potraktować to pytanie pragmatycznie, a więc nie zastanawiać się, z kim chcemy się pomieścić w tej samej wspólnocie, bo wiadomo, że ze wszystkimi, tylko jak wysoko szacujemy naszą zdolność do podejmowania zobowiązań wobec innych. Osobiście jestem zdania, że nie mamy szans na użyteczność wobec dobrych ludzi na świecie, czy nawet tylko w Europie, dopóki nie ogarniemy rodzimego podwórza. Musimy pomóc samym sobie, po to by w perspektywie 10-15 lat móc pomagać innym. Nawiązujmy kontakty, otwierajmy się na świat i last but not least przyjmujmy tylu uchodźców, ilu w praktyce damy radę, ale przede wszystkim postarajmy się nie być cudzym ciężarem.
Po drugie: jaki jest katalog naszych centralnych wartości? Pamiętajmy, że nie mogą to być wartości wprost wywiedzione ze wspólnot spontanicznych. Tak jak nie chcemy być nacjonalistami, tak samo nie chcemy wdrażać analogu nacjonalizmu na przykład w dyskursie klasowym. Katalog zawarty w Konstytucji, czyli „demokratyczne państwo prawa realizujące zasadę sprawiedliwości społecznej”, okazał się w praktyce nie dość precyzyjny. Jak możemy go uzupełnić, po to by zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę osób widzących w Polsce swoje państwo?
Po trzecie: jaki jest nasz mit założycielski? Ujmując rzecz inaczej, tak aby uniknąć odstraszającego słowa „mit”: jaki jest nasz wybrany, atrakcyjny emocjonalnie sposób opowiadania wszystkim ludziom w Polsce, dlaczego granice i wartości naszej wspólnoty arbitralnej powinny być właśnie takie, jak postulujemy? Nie jestem przekonany, że przydadzą nam się tutaj analogie historyczne, takie jak przedwojenna lewica czy właśnie państwo bez stosów. Myślenie w kategoriach legend i podań to relikt XIX wieku. Dziś mamy już dostateczną wprawę w syntetyzowaniu mitologii na zawołanie i o ile absolutnie nie uważam, że nasz mit założycielski powinien przypominać uniwersum Tolkiena czy Marvela, o tyle widzę w narzędziach kreacji tych sztucznych światów inspirację dla nowej kreacji świata prawdziwego. Jak wyglądałaby współczesna baśń oparta na faktach, gdyby miała ona tytuł „Polska”?