Demonstracja 16 grudnia 2017
Jedna z pikiet z zeszłego roku zapadła mi w pamięć[1]. Z zaskoczenia ogłoszono posiedzenie komisji w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, więc organizacje lewicowe skrzyknęły się naprędce, by pod Sejmem pokazać, że trzymają rękę na pulsie. Na miejscu wyszło na jaw, że komisja ustawy nie będzie przepychać, lecz obalać. Pikieta zmieniła się więc w naradę, podczas której osoby z poszczególnych organizacji opowiadały, co ich zdaniem zrobi teraz rząd, a co powinniśmy zrobić my.
Minął rok i rząd w tym czasie niczym nas nie zaskoczył. Lewica równolegle realizowała swoje zamierzenia. Dziś opcja złagodzenia przepisów zdaje się przeważać nawet nad opcją zachowania ich obecnego kształtu.
Dzisiaj byłem na pikiecie w innej sprawie, a w podobnym składzie. Od kilku lat lewica zbiera się 16 grudnia pod Zachętą, by uczcić śmierć Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta RP. Narutowicz, wybrany przez ówczesny Sejm dopiero w piątej turze, głosami lewicy, mniejszości narodowych i jednego ze stronnictw chłopskich, padł ofiarą nagonki w prawicowej prasie, połączonej z falą zamieszek na tle antysemickim, a zwieńczonej udanym zamachem.
Idąc na spotkanie przez Ogród Saski miałem czas na myślenie, więc przyszło mi mimochodem do głowy, że dzisiejszy klimat chwilami przypomina przedwojenny. Przypomniało mi się, jak po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta też była nagonka, a moi rodzice, oglądając transmisję z zaprzysiężenia, zastanawiali się na głos, czy elekt ma pod garniturem kamizelkę kuloodporną. O tym, że od kilku lat narastają nastroje rasistowskie i faszystowskie, nie trzeba nawet wspominać, bo to oczywistość. Z pewnością też to my, ludzie lewicy, jesteśmy „następni w kolejce” do bicia, gdy dziarskim chłopcom spod znaku pięciu piw znudzi się prześladowanie obcokrajowców, ewentualnie skończą się obcokrajowcy.
Przydałaby nam się narada, taka jak w październiku, po to byśmy, tak jak wtedy, sformułowali plan działania lub chociaż listę zamierzeń w starciu z nacjonalizmem.
Jednak nic nie wskazuje na to, byśmy w ciągu ostatnich dwóch lat poczynili jakiekolwiek postępy. Charakterystyczne dla dzisiejszych obchodów było to, że choć przemówień doliczyłem się siedmiu (nie licząc prowadzącej), to właściwie wystarczyłoby jedno, bo wszyscy mieli do powiedzenia to samo. Streszczając je, powtórzę za samym sobą: jest źle, klimat przypomina ten z lat dwudziestych, przemoc rozszerza się, a demokracja jest w niebezpieczeństwie. Kiedyś szczuto przeciwko Żydom, a dziś – przeciwko kobietom i mniejszościom.
Ten tryb przemawiania, obecny również w publicystyce, polegający na tym, że kompulsywnie relacjonujemy i katalogujemy rzeczy, które nas niepokoją, wydaje mi się objawem bezsilności. Lewica jest w tej chwili bezradna wobec nacjonalizmu. Nie wiemy, co z nim zrobić, jak na niego odpowiedzieć, ani jak sprawić, żeby chociaż na obchody rocznicy śmierci Narutowicza przyszło trochę więcej niż 50 osób.
To jest, swoją drogą, smutny widok, gdy stoi w półokręgu kilka grup po kilka-kilkanaście osób, reprezentujących w sumie siedem organizacji – choć powinny być góra trzy, ponieważ cele i środki wszystkich tych grup są bardzo zbliżone – i gromko skanduje w pustkę, że nie pozwolą na zamach na demokrację. W środku tego wzajemnego potakiwania, z którego nie wynika współdziałanie, mikrofon biorą dwie młode osoby z ramienia SLD i bezskutecznie zachęcają do powtarzania hasła „działajmy wspólnie”, nie omieszkując wpierw się przejęzyczyć i powiedzieć „razem”, po to tylko, żeby zaraz to odkręcać, bowiem nic tak nie wzmaga ducha współdziałania, jak podkreślanie własnej odrębności.
Przepraszam, ulewa mi się, bo sam czuję się trochę bezradny. Niekończące się podziały lewicy przez pączkowanie wymykają się mojemu zrozumieniu. Musiałbym się pozapisywać do tych wszystkich stowarzyszeń i poprzyglądać im się przez pół roku, by ustalić, czy to bardziej kwestia ambicji, animozji, perfekcjonizmu, czy też może po prostu polityka jest tutaj rozrywką po godzinach, a nie pracą.
Tymczasem nacjonalizm maszeruje. Barykady przeciwko niemu budujemy w tej chwili od zera. Jeżeli walka o prawa kobiet miałaby posłużyć nam za wzór, to wydaje się, że na początek powinniśmy ustalić, czego chcemy (równouprawnienie! stop przemocy! wolność reprodukcyjna! równa płaca za równą pracę!), a także: dlaczego i po co akurat tego. Karol Modzelewski kazał pisać manifesty. Sytuacja już chyba dojrzała. Gdybyż jeszcze ktoś dziś chciał takie rzeczy czytać.
[1] „Ataczek paniczki” – Sejm, 5 października 2016 r., „Kryterium uliczne” s. 165