Demonstracja 22 września 2018
To już ostatnia taka relacja.
Na demonstrację OPZZ przyszło, jak mi się wydaje, około 15 tysięcy osób, choć większość oszacowań mówi o 20-30 tysiącach. Tak czy tak związkowcy odnieśli sukces frekwencyjny porównywalny z marszami KOD-u. Wspominam o tym zupełnie nieprzypadkowo, ponieważ gdyby miało zaistnieć coś takiego jak ujednolicony front antypisowski, to w pierwszej kolejności KOD i OPZZ musiałyby zacząć protestować razem. Gdyby tak się stało, partie polityczne nie miałyby już wyjścia. Lewica nie może nie popierać związków, a centroprawica KOD-u, bo to tak, jakby episkopat nie popierał odprawiania mszy.
Do niczego takiego nie dojdzie, bo ani związkowcy nie są przekonani, że Trybunał Konstytucyjny to jest „ich sprawa”, ani ludzie broniący sądów nie uważają, że ich sprawą jest bronić czyjejś stawki godzinowej. W dodatku nie są to jedyne dwa fronty polskiej polityki: trzecią osobną sprawą jest kampania na rzecz praw kobiet. Ludzie, którzy uczestniczą we wszystkich trzech nurtach demonstracji – a są tacy – pozostają niewidoczni, ponieważ działają pod zmiennymi szyldami. Na demonstrację związkową przyjdą w czapeczce OPZZ, na łańcuch światła z gadżetem Akcji Demokracji, a na wystąpienie kobiece z parasolką. Elementem wspólnym są ludzie, których podstawowa identyfikacja jest partyjna, jednak oni przez długi czas mieli na demonstracje wstęp wzbroniony, ewentualnie mogli przyjść incognito, ponieważ obowiązywała konwencja no logo.
Szczęśliwie jest ona coraz mniej popularna i są już tego pierwsze polityczne efekty. Partyjni, związkowi i pozarządowi liderzy mogą sobie wygłaszać szumne deklaracje, przychodzić albo i nie przychodzić na demonstracje, wielkimi długopisami podpisywać wspólne manifesty – ale koniec końców praktyczny wymiar tych wszystkich porozumień wyraża się w tym, komu pozwalamy mówić, działać i zwłaszcza decydować w naszym imieniu. W szczególności z jednej strony organizacje społeczne decydują, czy i kogo poprzeć wyborach, a z drugiej strony organizacje polityczne dobierają ludzi na swoje listy.
Dlatego nie mogę przyglądać się demonstracjom organizowanym w środku kampanii wyborczej, nie zerkając równocześnie na listy kandydatur. W mojej dzielnicy porozumienie Wygra Warszawa wystawia siedmioro członków Razem i czworo sympatyków tej partii, ale także kilkuosobowy zespół Magdy Ziemak, która działa w sprawach wybitnie lokalnych. Na Szczęśliwicach z list Wygra Warszawy kandyduje Monika Auch-Szkoda z Warszawskiego Strajku Kobiet. Na Bemowie – Monika Żelazik, prominentna działaczka związkowa, która przemawiała na demonstracji OPZZ w imieniu pracowników LOT-u. Na Targówku dogadaliśmy się ze spółdzielcami. W Śródmieściu – z lokatorami reprywatyzowanych kamienic. Za dogadanie się z Maciejem Gnatowskim, który na Woli prowadzi trudną walkę z niezdrowymi używkami wśród zaniedbanej młodzieży, wszyscy się na nas strasznie obrazili, ale myślę, że w kontekście powyższej wyliczanki sens jego kandydatury staje się bardziej przejrzysty. Jednoczenie opozycji brzmi dobrze w felietonie, ale dla ludzi, którzy mają go faktycznie dokonać, jest bardzo niekomfortowe emocjonalnie. Mimo to udaje się coraz lepiej.
Przebija się ostatnio do publicznej świadomości myśl, która dla osoby siedzącej w terenie jest oczywista. Polityczna podróbka, o której czytacie w mediach – i której tak nie znosicie – istnieje tylko na łamach gazet i na ekranach monitorów. Polityka codzienna, której w mediach nie ma, bo jest po prostu zbyt skomplikowana, rządzi się zupełnie inną logiką. Opozycja jednoczy się od bardzo dawna. Jeżeli prześledzicie moje relacje, to wzmianki o tym procesie znajdziecie już w roku 2016. Jednocześnie działa on zupełnie inaczej, niż media to przedstawiają. Realna polityka nie jest ping-pongiem pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim, Grzegorzem Schetyną i Robertem Biedroniem, tylko skomplikowaną układanką, w której dosłownie każdy ma jakieś interesy, do tego ma ich więcej niż jeden, a co więcej – niektóre z nich wzajemnie sobie przeczą. Godzenie ich to bardzo ciężka praca, do której dziennikarzy nie można zapraszać, bo zaraz napiszą o tym felieton, w którym wszystko będzie uproszczone albo przekręcone.
Tragedią polityki jest klątwa sondażu, w którym nie pyta się ludzi wcale o politykę, tylko o ten ping-pong, który znają z mediów. Mogę Wam tu napisać wołami: głosujcie na Wygra Warszawę, bo mamy wspaniałe kandydatki. Może nawet Was na chwilę przekonam. Ale od jutra znowu jakiś portal będzie w Was walił jakąś rzeczą, którą rzekomo bądź faktycznie powiedział Jan Śpiewak. Błąd logiczny polega tu na tym, że Jan nie kandyduje ani u mnie na Żoliborzu, ani u Moniki na Bemowie, ani u spółdzielców na Targówku. Ba! nawet u siebie w Śródmieściu ma takie współkandydatki jak Joanna Wicha, o której wystarczy wspomnieć, że od 17 lat jest pielęgniarką w szpitalu dziecięcym, a przy okazji jedną z najpracowitszych radnych krajowych w Razem. Internet, telewizja i prasa nie pozwolą Wam się na tym skupić. Zrobią wszystko, byście nigdy nie wyzwolili się od kibicowania sztucznemu, kreowanemu przez bajkopisarzy zjawisku – tą podróbką polityki, której wszyscy tak bardzo mamy już wyżej uszu.
Dlatego tę ostatnią już relację z cyklu „Kryterium Ulicznego” zakończę apelem innego rodzaju. Przychodźcie na demonstracje. Angażujcie się w akcje małe i duże. Nawiązujcie kontakty z ludźmi, którzy harują w terenie. Postarajcie się przy tym za mocno nie pokłócić i bierzcie pod uwagę, że konieczność łączenia polityki z pracą zarobkową skazuje część z nas na przemęczenie (nie wszystkich, bo prawdziwa polityka to przede wszystkim coś, co się robi na miarę możliwości, czyli często z doskoku – i to jest w porządku).
Jeśli znajdziecie chwilkę – przywitajcie się z autorem tych słów. Poznacie mnie po partyjnych przypinkach i po tym, że w wyglądu w ogóle nie przypominam żyrafy.