Skąd się biorą biznesy
Siedzę właśnie nad buchalterią Inżynierii za rok 2016, podliczam wpływy i odpływy, i wzdycham nad tym, że podatki w Polsce powinny być wyższe. Mówiąc to, trolluję – ale tylko troszkę.
Inżynieria oczywiście ma długi. To nie jest w ogóle dziwne ani ciekawe, bo każde przedsięwzięcie zaczyna się od wydatków. W szczególności nasz zespół istnieje od marca 2014, ale stabilne przychody ma dopiero od maja 2016, gdy wydaliśmy książkę.
Dużo ciekawsze jest to, jak te długi wyglądają. Otóż, jako właściciel tej działalności jestem w tej chwili w sumie dłużny 51 tysięcy złotych, a suma ta rozkłada się na sześć różnych osób: 18, 12, 10, 6, 3 i 2 tysiące. Dla pełnego obrazu: „kapitał własny”, czyli moje oszczędności, z których Inżynieria powstała, to były 32 tysiące złotych. W sumie daje to 83 tysiące.
Inżynieria jest więc klasyczną domową samoróbką. Krewni i znajomi zrzucili się Jacusiowi na biznes.
Pieniądze
Inżynieria nie ma inwestora z dwóch powodów. Po pierwsze: nie jest startupem, to znaczy przedsiębiorstwem podporządkowanym pewnemu konkretnemu modelowi, wyspecjalizowanemu w pozyskiwaniu środków inwestycyjnych. Po drugie: operuje w branży, w której bardzo trudno przeprowadzić kalkulację, że w takim a takim czasie zarobimy tyle a tyle. Dlatego bank nam nie pożyczy (ściślej: ja nie odważę się o taką pożyczkę zabiegać), a inwestorzy zainteresują się dopiero, gdy już nie będą nam potrzebni.
Niemniej Inżynieria jak najbardziej ma biznesowe ręce i nogi, ponieważ priorytetyzuje ryzyko. Nie pchamy się na chybił-trafił w co popadnie, lecz realizujemy pewien plan, który z kolei nie powstał metodą pobożnych życzeń, lecz wynika z naszej wiedzy fachowej. W tym sensie kreujemy znacznie solidniejszą inwestycję niż typowy startup, który bardzo często wygląda w ten sposób, że ktoś bierze atrakcyjnie brzmiący pomysł, wiesza go sobie u szyi i skacze z nim na główkę w dół wodospadu, głośno krzycząc: „patrzcie, ja latam!”. Inżynieria już ma na koncie konkretne sukcesy, bo raz, że wydaliśmy książkę, która nikomu innemu nie przyszła do głowy (a.k.a. „innowacyjny produkt”) i okazało się, że są na nią odbiorcy, a dwa, że nawiązaliśmy kontakty, z których już wynikł jeden większy projekt i kilka mniejszych zleceń.
Jest w dobrze pojętym interesie społecznym, żeby takim właśnie biznesom stwarzać warunki rozwoju, przede wszystkim dlatego, że my nie pijemy kasy jak smok. 83 tysiące w trzy lata – w kategoriach biznesowych to są orzeszki. Gdyby Inżynieria się wyłożyła, nawet zupełnie katastrofalnie (na przykład gdybym wpadł pod autobus), to po prostu nie byłoby szkoda.
Nie liczę nie tylko na banki czy inwestorów, ale także na hipotetyczne programy wsparcia ze środków publicznych, bo na nich ciążą ograniczenia organizacyjne i wiarygodnościowe. Żeby odróżnić solidny biznes, taki jak Inżynieria, od gry na loterii, takiej jak 95% zespołów indie, które przetrwają tylko jeśli ich pierwsza gra uzyska status przeboju, trzeba mieć zaawansowaną wiedzę fachową z tej konkretnej dziedziny. Program obejmujący wiele branż musiałby zatrudniać całą armię takich ekspertów, a oni wszyscy mieliby konflikty interesu.
Zaufanie
Dopóki ktoś nie wpadnie na lepszy pomysł, trzeba pogodzić się z tym, że przedsięwzięcie takie jak Inżynieria jest możliwe, ponieważ ludzie znają nas osobiście i na tej podstawie w nas wierzą. Inaczej mówiąc, takie biznesy biorą się z dochodu rozporządzalnego kręgów towarzyskich, do których należą ich założyciele.
Nieprzypadkowo wiszę sześciu osobom po trochu, a nie – jednej wszystko. Górną granicą indywidualnej pożyczki nie jest to, ile ktoś ma na koncie, tylko to, jakie pieniądze postrzega jako „nie będzie mi ich bardzo szkoda, gdy coś nie wypali”. Jestem w tej niesamowicie uprzywilejowanej pozycji, że należę do kręgu społecznego wysokopłatnych, wielkomiejskich specjalistów, w którym sumy „nie szkoda” są rzędu kilku tysięcy złotych. Dla kogoś, kto zarabia 1800 złotych na rękę – tyle wynosi dominanta wynagrodzenia w Polsce – taką sumą będzie raczej kilkadziesiąt złotych. W grupach społecznych, gdzie tyle się zarabia, rozkręcenie biznesu w zasadzie nie jest możliwe, o ile nie wystąpią dodatkowe, sprzyjające okoliczności, na omówienie których nie mamy tu miejsca.
Przy tym nie jest wcale tak, że każdy człowiek ma swój indywidualny poziom „tyle nie szkoda”, ale raczej cały krąg towarzyski ma pewne wspólne pojęcie o tym, co to są „duże pieniądze”. Nie jest tak, że jeśli komuś się poszczęści bardziej niż innym, bo na przykład wyjedzie z Polski i dostanie wysokopłatną, specjalistyczną pracę, ale rozliczaną w funtach, a nie w złotówkach, to on nagle zacznie rozsiewać biznesy wokół siebie. Żeby poziom „tyle nie szkoda” wzrósł, musi zmienić się norma społeczna, która go reguluje, czyli, mówiąc po ludzku, wszyscy muszą się wzbogacić, a nie tylko ktoś jeden.
Dlatego jeśli chcecie mieć w Polsce przedsiębiorczość, koniunkturę, nowe miejsca pracy, alternatywę dla kieratu w korpo i tym podobne luksusy, to w pierwszej kolejności zadbajcie o dochód rozporządzalny możliwie najszerzej zdefiniowanego ogółu. Nie żałujcie ludziom tych wszystkich pięćsetplusów, kwot wolnych i tak dalej. Budujcie tanie mieszkania! Te pieniądze do Was wrócą dosyć niezawodnie, bo nie jest do tego niezbędne, żeby dane przedsięwzięcie było zyskowne. Żeby daleko nie szukać, w zeszłym roku Inżynieria przekroczyła ważny próg, bo więcej wydała na wynagrodzenia moich współpracowników niż na moje (skromne) utrzymanie. A więc: kręci się nie tylko mój biznes, ale także działalność ludzi wokół mnie, czyli także ludzi wokół nich i tak dalej. Już dziś ktoś na tym zarabia, a Polska jest do przodu o fajną książkę.