Demonstracja 17 stycznia 2018
Liczebność dzisiejszego, warszawskiego protestu w sprawie przerywania ciąży, zorganizowanego przez Ogólnopolski Strajk Kobiet, szacuję na dwa i pół tysiąca. Zważywszy że był środek tygodnia i dość wczesna pora – to całkiem dużo. Spotkałem między innymi dwie znajome, które przyjechały prosto z pracy. Wiem o jednej osobie, która planowała spóźnić się z racji konfliktu terminów. Byłem też świadkiem, jak pan w średnim wieku jeszcze na Wiejskiej żegnał się z panią, tłumacząc, że musi już lecieć, bo ma pilne sprawy.
Wydało mi się warte odnotowania, że na protesty dotyczące praw kobiet przychodzą osoby w średnim wieku i starsze. Nie ma ich dużo, ale wystarczają do tego, żeby było je widać. Wydaje się też, że czują się w tym gronie dość swobodnie.
Wciąż na Wiejskiej, pod siedzibą PO, pan w kamizelce „straży obywatelskiej” plotkował z innym o przebiegu demonstracji i podzielił się z nim opinią, że przyszli „ci sami, co zawsze”. Prawdopodobnie miał rację, tyle tylko, że dwa lata temu demonstracja w środku tygodnia z udziałem „tych samych, co zawsze” liczyłaby sto osób. Zwoływane z dnia na dzień pikiety w obronie kolejnego pobitego cudzoziemca mówią o sukcesie, gdy stawi się osób trzysta. „Ci sami, co zawsze” to w ogóle dosyć szczególna kategoria demonstranta, mianowicie ludzie, którzy nie tylko przyszli, ale także wiadomo, że następnym razem również przyjdą, co więcej – bardzo możliwe, że kogoś przyprowadzą, zrobią dużo zdjęć lub sporządzą relację. „Ci sami, co zawsze” to bardzo często ci, którzy gdzieś należą. Inaczej mówiąc, jest to grupa ludzi, która przyczynia się na co dzień do tego, żeby następnym razem demonstracja była większa.
Tych ludzi jest już dziesięć razy więcej niż dwa lata temu, a większość z nich była dziś „na mieście” i krzyczała „oddaj mandat”, po równo do posłów rządowych i opozycyjnych.
A w ogóle to się na tę demonstrację spóźniłem. Mój pociąg miał przestój w pół drogi między stacjami. Na stacji powstał zator, bo jeden z dwóch ciągów schodów ruchomych nie działał. Na przystanku tramwajowym trafiłem w lukę pomiędzy przyjazdami. Przyszło mi do głowy, że to zupełnie tak, jak z robieniem oddolnej polityki w Polsce: ciągle coś nie działa, ciągle trafiają się drobne opóźnienia i niedogodności, no ale cóż, trzeba brnąć dalej przez topniejący śnieg, pod którym czyhają kałuże głębokie po kostki. W końcu gdzieś się dojdzie.
Taką kałużą jest w tej chwili spin płynący ze źródeł bynajmniej nie rządowych, próbujący zniechęcać ludzi do ruchów kobiecych jako rzekomego spisku skrajnej lewicy. Przypomnijmy więc dla porządku i w ramach szczepionki na propagandę: czerwony sztandar reprezentuje ruchy na rzecz praw ludu, a pojawił się podczas Rewolucji Francuskiej jako symbol Jakobinów. Upowszechnił się podczas Wiosny Ludów i ponownie podczas Komuny Paryskiej. Jako swój symbol przyjął go PPS, czyli, przypomnijmy, ludzie, którzy strzelali do przedstawicieli caratu, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Roman Dmowski zasiadał w rosyjskiej Dumie. Dziś czerwony sztandar znajdziemy w symbolice takich partii jak SPD w Niemczech czy Labour Party w Wielkiej Brytanii. Flagę z taką piękną tradycją oczywiście wpuszcza się na demonstracje. Wyprasza się za to ludzi, którzy przynoszą pewien szczególny jej wariant, ten z dorysowanym sierpem i młotem, bo to różnica jak między piłką, a piłką do metalu.
Są demonstracje, na których mówcy mają coś do powiedzenia zebranym. Są takie, na których mówią raczej do pozostałych mówców. Są wreszcie takie jak dzisiejsza, gdy demonstranci i organizatorzy chcą się po prostu wykrzyczeć. Prawie nie było dziś przemówień. Zamiast tego: odczytywanie „list hańby”, dużo skandowania i dobitne przyśpiewki.
Spotkana na miejscu znajoma zwróciła uwagę na rzucający się w oczy brak kierunku i miała rację, ale też ja nie mam pewności, czy można wymagać kierunku i strategii od ruchu o takim charakterze, jaki ma OSK. Poza tym to się może nawet przydać. Jedyna rzecz gorsza niż brak kierunku to sytuacja, gdy każdy ciągnie w inną stronę.
Zasada „no logo” dziś na demonstracji nie obowiązywała. Słyszałem też, że w Poznaniu poczyniono w niej wyłom i na zasadzie wyjątku zaproszono do mikrofonu szczególnie zasłużoną działaczkę partyjną. Być może już niedługo nie będzie to miało znaczenia, bo media postawią ruchy obywatelskie przed faktem dokonanym. Relację TVN24 z dzisiejszej demonstracji zilustrowano wypowiedziami Adriana Zandberga i Marceliny Zawiszy. Dla sympatyków Razem to miła informacja, jednak rodzi się z niej dylemat, przed którym stanął w swoim czasie KOD: może i nie wolno było przynosić symboli partyjnych, ale i tak wszyscy wiedzieli, skąd był Ryszard Petru. Dodam od razu, że to nie jest tak, że ktoś tu rozmyślnie sypie piach w tryby współpracy międzyorganizacyjnej. Rzeczywistość polityczna to po prostu jedna wielka piaskownica. Stoimy przed koniecznością intensywnej nauki negocjowania nieuchronnych, samorodnych konfliktów.
Niektórzy Obywatele RP rzucali dziś w siedzibę PiS-u balonikami ze zmywalną farbą. Policja ich za to później zgarnęła; była awantura. To również pewna stała trudność, a stawia nas przed nią właśnie brak „no logo”. Każdy przychodzi pod swoim sztandarem i w związku z tym czuje się w prawie działać po swojemu, ale jego czyny idą na konto wszystkich. Organizatorzy i uczestnicy demonstracji testują teraz swoje zdolności komunikacyjne, bo możemy współdziałać tylko pod warunkiem, że wiemy, czego się po sobie spodziewać.
Trochę żałuję, że nie ma mnie w jakimś sztabie, komitecie koordynacyjnym lub czymś podobnym, o ile takie ciało w ogóle istnieje (pewnie nie). W najbliższym czasie mniej osiągniemy dreptaniem po topniejącym śniegu, a więcej w negocjacjach i planowaniu. Idą wybory. Wyobraźcie sobie tylko, jaką kampanię w mieście wielkości Warszawy wykona dwa i pół tysiąca „tych samych, co zawsze”.